Justyna Steczkowska na fali po Eurowizji! (WYWIAD)

Eurowizja to konkurs, który niektórzy porównują do olimpiady - trzeba być na niej w szczytowej formie. Tylko że na olimpiadzie zasady są jasne. Widzimy, kto przybiegł pierwszy, kto drugi, a kto ostatni. A na Eurowizji kryteria oceny są niejasne. Co pani czuła, kiedy jurorzy z kolejnych krajów nie dawali pani żadnych punktów?
Justyna Steczkowska: - Nikt nie jest przygotowany na punktację, bo to jest jedna wielka niewiadoma. Ale faktem jest, że myśleliśmy, że bardziej doceni nas jury. Choćby ze względu na poziom trudności wykonania utworu. Ale tak się nie stało.
Za to stało się coś o wiele ważniejszego i większego. Dostałam tyle miłości i wsparcia od ludzi, że nawet dziś, myśląc o tym, jestem po prostu wzruszona. Poza tym, udało się, jak nigdy dotąd, zjednoczyć wielu Polaków, którzy oglądali Eurowizję nie tylko w swoich domach, ale też w klubach, pubach, kinach. To zaowocowało oglądalnością naszego występu na poziomie 5,5 miliona odbiorców, co jest wynikiem lepszym niż podczas transmisji meczu.
Na Instagramie "Gaja" ma najwięcej polubień ze wszystkich piosenek eurowizyjnych.
- Jeśli chodzi o internet, to rzeczywiście wygraliśmy, bo w trakcie trwania konkursu byliśmy tam na pierwszym miejscu. "Gaja" ma bardzo dobre wyniki, nie tylko w Polsce. Już któryś dzień z kolei nasz utwór jest wśród pięćdziesięciu największych wiralowych piosenek na świecie.
Ta lista polega na tym, że algorytm liczy zainteresowanie wszystkim, co wiąże się z konkretnym utworem - odtworzenia, memy, filmiki, itd. "Gaja" na Spotify ma ponad 9 milionów wyświetleń. Do tego trzeba dodać inne platformy streamingowe, których jest przecież wiele. Sama jeszcze nie policzyłam tych odtworzeń, bo nie mam na to czasu, ale jestem bardzo szczęśliwa, że "Gaja" dotarła do tak wielu ludzi. Bo dla mnie jako artysty miłość publiczności jest najważniejszą rzeczą.

Oczywiście można i nawet należy dyskutować, jak jury powinno przyznawać punkty. Sama byłam w jury różnych talent show, teraz jestem w "Twoja twarz brzmi znajomo", wcześniej w "The Voice of Poland". I tam w komisji zawsze byli ludzie, którzy zajmują się muzyką z różnych stron. Są kompozytorami, wykonawcami, często też producentami, więc naprawdę znają się na rzeczy.
Przyznajemy punkty za głos, za możliwości sceniczne, oryginalność, walory techniczne, itd. Potem je się sumuje i to składa się na merytoryczną, uczciwą ocenę wokalisty. To wszytko są jawne dane profesjonalnego jury. Niestety, na Eurowizji nie ma takich wytycznych dla wszystkich krajów, chociaż jest to światowa impreza. Szczerze mówiąc, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Myślę, że wymaga to jakieś analizy i zmian.
Krytycy Eurowizji zauważają, w tym konkursie układanki polityczno-towarzyskie są ważniejsze od profesjonalizmu.
- Niestety, polityka zawsze jest w to jakoś wmieszana. Nie mamy na to wpływu. Są też sympatie i antypatie różnych krajów.
Po raz kolejny okazało się, że na Eurowizji nie jesteśmy lubiani.
- Tak czytałam… I rzeczywiście, patrząc na głosowania jury poszczególnych krajów, można odnieść wrażenie, że jesteśmy w Europie trochę osamotnieni. Polska na Eurowizji nie była krajem szczególnie pożądanym. Świat ma o nas różne opinie. Dlatego staraliśmy się, poprzez to, jak się zachowywaliśmy i naszą kreatywność, pokazać Polskę w jak najlepszym świetle. Wyjaśniliśmy wiele nieporozumień z różnymi portalami, które nie były naszymi orędownikami.
Teraz jest inaczej, bo ja sama do nich poszłam z otwartym sercem, pokazując im, że Polska to naprawdę fajny kraj, pełen kreatywnych, otwartych ludzi. Cała nasza ekipa była tam naprawdę lubiana.

Dla pani był to drugi, dokładnie po 30 latach, występ na eurowizyjnej scenie. Jak według pani zmieniła się Eurowizja?
- Zmieniło się dużo. Kiedyś wszystko było grane na żywo. Teraz, z różnych względów, są to półplaybacki. Pewnie ma to związek z kosztami, które dzięki temu są niższe, dochodzi też kwestia szybkości. Kiedyś w Eurowizji brało udział chyba 20 krajów, teraz jest 37, czyli prawie dwa razy tyle. Inaczej się konstruuje koncerty, bo są dużo większe możliwości techniczne.
To jest Euro-wizja, czyli pomiędzy wizją i fonią jest postawiony znak równości. No i wtedy nie było mediów społecznościowych. Dzisiaj dziennikarzy jest tak dużo, że nie sposób wszystkim udzielić wywiadu. Ludzie z całego świata przyjeżdżają, rozmawiają z artystami i oczekują aktywności w mediach społecznościowych. To wymaga od artystów olbrzymiego zaangażowania i, tak naprawdę, pracy od rana do wieczora.
30 lat temu była pani jedną z najmłodszych uczestniczek…
- … a teraz byłam najstarsza, pozostali uczestnicy nazwali mnie "Mother of Eurovision" (Matką Eurowizji). Spodobało mi się to, bo wielu wykonawców było w wieku moich własnych dzieci (śmiech).
Te wszystkie obroty, bieganie po scenie, podwieszanie towarzyszące wykonaniu "Gai" na scenie... Jak to się robi w pani wieku?
- Nie da się tego wypracować szybko. To wymaga czasu, zaangażowania emocjonalno-fizycznego i cierpliwości. Zawsze dbałam o swoje ciało. W zawodzie artysty kondycja jest bardzo ważna, bo przecież koncerty trwają znacznie dłużej niż jeden występ na Eurowizji.
Dla mnie ciało to prawdziwy dar od Boga. To doskonale skonstruowana maszyna, która każdego dnia może nam przynosić radość, zachwyt, piękne emocjonalne doświadczenia. Ale może też przynosić strach, stres, zwątpienie i wiele innych trudnych emocji. To od nas zależy, czym je karmimy i jak o nie dbamy.

Od nas również zależy, czy będzie naszym sprzymierzeńcem, czy wrogiem. Nie powinniśmy traktować naszego ciała jak śmietnik, tylko jak prawdziwe piękno i dar, którym mamy szansę cieszyć się tutaj. Jestem całym sercem ze wszystkimi kobietami, szczególnie z tymi 50 plus, bo jestem w tym wieku. Warto, abyśmy pamiętały na co dzień o tym, że w nas jest prawdziwe piękno i siła oraz doświadczenie, którego nie da się zdobyć na skróty. Kobiety w naszym wieku to prawdziwy skarb w każdej dziedzinie życia!
Jako artystka wystawia się pani na nieustanną ocenę, krytykę. Jak pani sobie z tym radzi?
- To kwestia doświadczenia, świadomości, do której dochodzi się własną drogą. Oczywiście każdy ma prawo do oceny, ale w internecie często są przekraczane granice. Uważam, że należy zastanowić się nad tym, żeby wprowadzić prawo, które wymagałoby więcej odpowiedzialności za słowo.
Nie można mylić wolności słowa z agresją słowną. Wszyscy wiemy, że słowo potrafi sprawić, że wzniesiesz się na wyżyny, ale może też zniszczyć komuś życie. Warto o tym pamiętać, bo czasem takie złe słowo długo kołacze się w głowie drugiego człowieka. Ktoś może nie być na tyle świadomy, żeby zrozumieć, że historie, które inni ludzie opowiadają, żeby go zranić, tak naprawdę mówią o nich samych. To w nich mieszka nieuleczona agresja. Dzisiaj to rozumiem. Ale przez wiele lat sama miałam z tym problem i dawałam się ranić ze wszystkich możliwych stron.
Przed powrotem z Bazylei do Polski zaapelowała pani do osób zawiedzionych końcowym wynikiem Polski, by pani nie hejtowali. Tymczasem...
- Tymczasem dziewięćdziesiąt parę procent komentarzy to były zachwyty, niedowierzanie, że tak śpiewam, biegam i latam (śmiech). Były nawet takie memy, że Steczkowska zjednoczyła naród. W tej jednej sprawie Eurowizji wszyscy byli naprawdę dumni, że to się udało, że przeszłam te półfinały, że światowa publiczność tak nas doceniła. Po prostu była wielka radość w narodzie.
Mogę być za to tylko wdzięczna i cieszyć się, że tak się stało. Zresztą dalej tak jest. Kiedy występowałam na koncercie Polsatu w Sopocie, wieczorem wyszłam pożegnać się z ludźmi i nie mogłam dojść do miejsca, gdzie byli inni artyści. Nie było osoby, która nie chciałaby mnie przytulić, pogratulować.

Od swojej publiczności zawsze czułam dobrą energię, bo jeśli publiczność przychodzi na koncerty swojego artysty i płaci za bilety, to znaczy, że darzy go szacunkiem. Moi fani zawsze byli, i nadal są, dla mnie wspaniali. Natomiast teraz ludzie, którzy nie słuchali mojej muzyki, nagle obudzili się i zobaczyli we mnie artystkę, która nagrała 19 długogrających płyt i naprawdę zrobiła dużo dobrej muzyki. Nawet jeśli nie wszystko im się podoba, i to jest zupełnie normalne, to zaczęli doceniać moją 30-letnią pracę, pisać niezliczoną ilość komentarzy. To coś niewiarygodnego. Kiedy o tym myślę, to ze wzruszenia chce mi się płakać.
W swojej karierze miała pani momenty zwątpienia w siebie?
- Wiele razy. Trudno ich nie mieć, kiedy wydaje się kolejną płytę za swoje pieniądze, a równocześnie ma się świadomość, że trudno będzie z nią dotrzeć do ludzi, bo moja muzyka nie mieści się w kanonie stacji radiowych. Mówię o tym bez żalu, ale w takiej sytuacji trzeba walczyć o to, żeby z nowymi projektami dotrzeć do publiczności. Zawsze zależało mi, żeby koncerty wyglądały świetnie i dobrze brzmiały, a jakość kosztuje.
Dzięki Eurowizji zrobiło się wokół mnie dużo pozytywnego zamieszania. Nawet młodzież zainteresowała się moją twórczością z dawnych lat. Młode pokolenie ma już swoich nowych idoli, my jesteśmy dla nich trochę lamusami. A tu nagle wracają do lat 90-tych i odkrywają moją muzykę. Młode dziewczyny śpiewają „Dziewczynę szamana". A to wielka radość dla mnie.
Pani najnowsza płyta, z którego pochodzi "Gaja", nosi tytuł "Witch Tarohoro". Co to właściwie oznacza?
- Wiem, że ten tytuł jest trudny, ale głęboko przeze mnie przemyślany. Witch znaczy wiedźma. Zależało mi, żeby odczarować to słowo, bo skojarzenia są pejoratywne. Natomiast w kulturze słowiańskiej wiedźma to jest po prostu kobieta, która wie. Wie, jak pomóc innym w trudnych sytuacjach, potrafi rozmawiać. Ma kontakt z przyrodą i wie, jak ukoić rozszalałe emocje społeczności, symbolizuje zjednoczenie sił natury i duchowości.
Tarohoro to agma (słowiańskie słowo mocy – red.), która wspiera nawiązywanie głębszego kontaktu z własną intuicją i duchowością. To, czego w czasach tak wielu zewnętrznych bodźców w codzienności po prostu nam brakuje. W sierpniu ruszamy w trasę "Era Czarodoro", która potrwa aż do końca roku. Nie mogę się doczekać tego momentu. To będzie niezwykła trasa, wspaniali muzycy, tancerze, wizualizacje. Ale przede wszystkim głęboki przekaz dla nas wszystkich w formie dobrze zaaranżowanej, pełnej rytmu i życia muzyki.