Woody Allen ostro o ruchu #MeToo. "Jest głupiutki"

Kariera 87-letniego obecnie Woody’ego Allena znalazła się na rozdrożu za sprawą oskarżeń przybranej córki Dylan Farrow o molestowanie seksualne. Twórca za ich sprawą znalazł się na hollywoodzkiej czarnej liście i jedyną sposobem na kontynuowanie kariery stał się dla niego wyjazd do Europy. Choć tu nadal pracuje, coraz częściej wspomina o możliwej emeryturze.
Jak sam mówi, nie ma już tyle sił, co kiedyś, by walczyć o fundusze potrzebne do realizacji kolejnych produkcji. Trudno też przekonać mu największe gwiazdy, by u niego zagrały, choć sam nie uważa tego za problem. Z tego względu prezentowany właśnie w Wenecji "Coup de Chance" może być jego ostatnim filmem w karierze. Kolejny Allen nakręci tylko wtedy, gdy "w magiczny sposób stanie przed nim inwestor i zaproponuje mu pieniądze".
Choć reżyser wielokrotnie twierdził już, że nie molestował swojej przybranej córki, w wywiadzie dla portalu Variety ponownie odniósł się do tych zarzutów. "Oskarżenia pod moim adresem zostały precyzyjnie zbadane i nigdy nie zostały potwierdzone. Nie znaleziono niczego niewłaściwego. Sprawa ta jednak dalej ciągnie się za mną i nie wiem dlaczego. Śledztwa trwały całymi miesiącami, a wnioski zawsze były takie same" – wyjaśnił Allen. Dodał też, że chciał się spotkać z Dylan Farrow i jej bratem Ronanem, ale nic z tego nie wyszło.
Wspominając te oskarżenia, reżyser wypowiedział się na temat kultury unieważnienia, której jest jednym z najgłośniejszych "ofiar".
"Tak wygląda ta kultura. Jesteś unieważniony i już. Uważam, że to głupiutkie. Nie myślę o tym, nie zastanawiam się, co to oznacza. Nic się dla mnie nie zmieniło. Wciąż kręcę filmy. Różnicą jest to, w jaki sposób są prezentowane, ale nie stało się tak za sprawą kultury unieważniania, ale sposobu współczesnego prezentowania filmów" – wyznał Allen, odnosząc się do coraz większej roli serwisów streamingowych. We wcześniejszych wywiadach sprzeciwiał się zastąpieniu tzw. kinowego doświadczenia oglądaniem filmów w domu.
Za "głupiutkie" Allen uważa też niektóre efekty rozwoju ruchu #MeToo, które doprowadziły do kultury unieważniania. "Myślę, że każdy ruch, który przynosi rzeczywiste korzyści, na przykład dla kobiet, jest rzeczą dobrą. Ale gdy staje się głupiutki, to jest głupiutki. Gdy czytam w gazetach o przypadkach, w których sytuacja kobiet się poprawiła, to jest to dobre. A czytam też o sprawach, które są głupie. Nie chodzi w nich o kwestie feministyczne bądź niesprawiedliwość wobec kobiet. Są po prostu zbyt ekstremalnymi próbami stworzenia problemu, podczas gdy w rzeczywistości większość ludzi nie uznałaby tego za jakąkolwiek obraźliwą sytuację" – stwierdził.
Reżyser dodał też, że mógłby być "chłopcem z plakatu #MeToo", bo w swoich 50 filmach zawsze miał dobre role dla kobiet, pracującym w jego ekipach filmowych kobietom płacił tyle samo co mężczyznom, a żadna z setek występujących u niego aktorek nigdy się na nic nie skarżyła.