Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Piotr Adamczyk: Im dłużej żyję, tym bardziej luzuję

Piotr Adamczyk: Im dłużej żyję, tym bardziej luzuję
Piotr Adamczyk z wiekiem coraz bardziej "luzuje"... (Fot. Daniel Korzewa)
Tego aktora Polakom nie trzeba przedstawiać. Gra także w teatrze, ma za sobą wiele ról dubbingowych, a ostatnio jego kariera międzynarodowa nabrała wyjątkowego tempa. Piotr Adamczyk – bo o nim mowa – odwiedził niedawno Londyn i rozmawiał z widzami podczas pokazu swojego najnowszego filmu "Miłość po angielsku” ("Up on the roof”).
Reklama
Reklama

Czy to w roli Karola Wojtyły, czy Fryderyka Chopina, czy też jako uroczy lekkoduch w komediach romantycznych – zawsze jest wiarygodny i chętnie oglądany. Nic dziwnego, że upomniało się o niego kino międzynarodowe i że w Polsce plotkuje się o nim, że przeprowadza się do samego Hollywood.

Sam aktor podchodzi do swojej sławy ze sporym dystansem, a życie prywatne chce zachować dla siebie. Szanuje jednak swoich fanów, co było widać podczas pokazu jego najnowszego filmu – brytyjskiej komedii romantycznej "Up on the roof” w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Piotr Adamczyk nie tylko odpowiadał na pytania widzów, ale także podpisywał autografy i pozował do zdjęcia z każdym, kto chciał mieć taką pamiątkę – choć kokieteryjnie nieco podkreślał, że na co dzień jest raczej nieśmiały.

Z Londynem łączą go wyjątkowe wspomnienia, a na emigrantach jego zdaniem spoczywa szczególny obowiązek, o czym opowiedział więcej podczas specjalnego wywiadu dla naszego portalu.

Podczas spotkania z widzami w POSKu przyznał Pan, że przyjeżdżał do Londynu już jako młody chłopak. Proszę opowiedzieć więcej o tych doświadczeniach.

Piotr Adamczyk: - Jako licealista dorabiający w wakacje przyjeżdżałem do Londynu i szukałem pracy przy słynnej wówczas, a dziś już nieistniejącej, "ścianie płaczu” przy POSK-u. Pracowałem wtedy jako robotnik na budowie, woziłem taczki z gruzem, a później "awansowałem” i zostałem monterem elektronicznych drzwi w zajezdni pociągów pod Londynem. Moja gaża nie wzrosła jednak po tym awansie i wciąż wynosiła 2 funty za godzinę.

Był to jednak czas wyjątkowy, pomimo że nie zawsze było różowo i np. nie zapłacono mi za tę pracę. Los mi jednak sprzyjał, bo właściciel tej firmy zmienił żonę na Polkę i przeniósł się do Warszawy. Spotkałem ich przypadkiem na ulicy. Jego żona usłyszała tę historię i tak jej było głupio, że wymogła na nim, że w końcu po latach otrzymałem swoją wypłatę...

Szlify aktorskie zdobywał w warszawskiej PWST i często można go oglądać także na scenach stołecznych teatrów. (Fot. Daniel Korzewa)

A później było stypendium w Londynie...

- Tak, to był 1993 rok i stypendium Brytyjsko-Amerykańskiej Akademii Teatralnej. Wykładał tam m.in. Jeremy Irons, ale akurat mnie uczyła Diana Quick, znana brytyjska aktorka. Spędziłem wtedy pół roku w Londynie, grając m.in. na tej samej scenie, co Kenneth Branagh – ja zagrałem Hamleta w spektaklu dyplomowym przed południem, on wieczorem i miałem nawet okazję z nim chwilę porozmawiać. Podczas tego stypendium miałem okazję zobaczyć wszystko, co było grane wówczas na londyńskich scenach i było to dla mnie wielką szkołą aktorstwa, ale także szkołą życia.

Podziwiałem to brytyjskie kreacyjne aktorstwo, które sprawiało na przykład, że widziałem Maggie Smith na scenie, a chwilę później jej nie poznałem, gdy z nią rozmawiałem twarzą w twarz... Teraz widzę, że w wielu dziedzinach bardzo mało wiedziałem (zresztą wciąż nie wiem tyle, ile bym chciał) - ale wszyscy przecież zaczynamy od tabula rasa i nie ma ludzi idealnych, nawet sztuczna inteligencja bez przerwy się uczy. Mądrość i dystans przychodzą trochę z wiekiem i doświadczeniem – im dłużej żyję, tym bardziej luzuję...

Czy ten kontakt z Wielką Brytanią, środowiskiem brytyjskim udało się Panu utrzymać przez te lata?

- Nie jestem zbyt dobry w utrzymywaniu kontaktów, zwłaszcza przy moim tempie życia - z drugiej strony, gdy los mnie z kimś łączy po latach, to okazuje się, że jest tak, jakby nic nigdy nie przerwało tych relacji. Dlatego mam nadzieję, że moi przyjaciele z Londynu się nie obrażą, że się nie odezwałem ani nie zareklamowałem na Instagramie, że tu przez weekend jestem.

Mamy teraz taki czas w kinematografii polskiej, że znakomici polscy aktorzy - tacy jak Pan czy Marcin Dorociński - są widoczni w produkcjach międzynarodowych. Czego potrzeba, od czego to zależy, żeby to się udało? Czy to jest kwestia szczęścia, talentu, dobrego agenta? Co u Pana zaważyło?

- Są to indywidualne drogi i wybory. Nie ma na to jakiejś jednej ogólnej recepty, mogę mówić tylko o swoich doświadczeniach. Moim marzeniem było po prostu być na tym zagranicznym planie, zobaczyć jak oni te filmy robią, nie śmiałem nawet marzyć, że zostanę aktorem międzynarodowym.

Za czasów, gdy byłem w Londynie na stypendium, Polska była miejscem zamkniętym, teraz już tak nie jest. Ale zobaczyłem świat za polską granicą w miarę wcześnie – nieco jednak za późno, żeby "złapać” idealny brytyjski akcent. Zazdroszczę teraz młodym ludziom możliwości nauki języka na wielu poziomach.

Moją nauczycielką angielskiego w liceum była pani, która nigdy nie miała okazji rozmawiać z native speakerem. Miałem jakieś szlify w tym języku po swoich wakacyjnych wyjazdach, a ona mówiła mi, że niezrozumiale bełkoczę i chciała mnie usadzić na maturze. Pozdrawiam ją jednak, bo uczyła nas najlepiej, jak umiała.

       Piotr Adamczyk i Natalia Tena w filmie "Miłość po angielsku".

Wracając do tej recepty – starałem się o odpowiedniego agenta, o możliwość zaistnienia gdzieś za granicą, często nawet namawiałem polskich filmowców, żeby zrobić jakąś scenę w obcym języku, żeby mieć cokolwiek do tak zwanego demo, żeby zagrać po angielsku. Musiałem czekać dość długo, zanim się ten świat troszkę otworzył i jakaś szparka w drzwiach się uchyliła... I w tę szparkę włożyło nogę już kilku naszych świetnych aktorów, takich jak Joanna Kulig, Agata Buzek, Agnieszka Grochowska, Marcin Dorociński i wielu innych... Wśród nich moja żona, Karolina Szymczak, która rzucała w Brada Pitta talerzami.

Zresztą udział polskich aktorów w zagranicznej kinematografii zdarzał się już wcześniej, choćby w przypadku grającego w wielu zagranicznych filmach Daniela Olbrychskiego, Wojciecha Pszoniaka, który grał na między innymi na londyńskim West Endzie czy Andrzeja Seweryna, który przez lata występował w teatrach francuskich i tamtejszych kinowych produkcjach.

Te drzwi uchylają się szerzej także dzięki platformom streamingowym, bo przecież nasze polskie produkcje, zrealizowane na polskiej ziemi, w polskim języku, są oglądane na całym świecie. Okazuje się przy tym, że jakaś prawda lokalna może być interesująca dla zagranicznego odbiorcy – tak jak my oglądamy z zapartym tchem hiszpański "Dom z papieru”, tak Chińczycy na przykład oglądają "Wielką wodę” - i to jest wspaniałe.

Młodzi polscy aktorzy mają już więc dużo łatwiej, ale jest też kwestia języka, bo to ważne, by umieć grać w obcych językach. To nie jest takie proste. Kiedyś grałem jakieś role w językach, których kompletnie nie znam: po japońsku, portugalsku, niemiecku, szwedzku... Tu mi się przypomina taka anegdota. Gdy grałem w "For All Mankind” z Joelem Kinnamanem (szwedzko-amerykański aktor, grający w tym serialu astronautę Eda Baldwina – przyp. red.), on chciał mi zrobić niespodziankę. Czekał na mnie, aż przyjadę pod studio, a gdy mnie zobaczył, krzyknął zadowolony po polsku: "Kurła, gdzie ty byłeś?”. A ja mu na to po szwedzku, płynnie: "Nie mogliśmy posprzątać domu, bo drzwi były zamknięte” - i on ze śmiechu się położył.

Platformy streamingowe, takie jak Netflix, Disney+ czy Apple TV, przyczyniają się do rozpoznawalności aktorów na całym świecie – chyba nawet bardziej niż kino. Wystarczy wspomnieć choćby Pana role w "Hawkeye” czy wspomnianym "For all mankind”, dzięki którym odbiorcy zagraniczni, te młode pokolenia, znają Pana nazwisko. Ale czy to nie jest tak, że te platformy przejmują widzów kinowych? Czy nie to jest zagrożenie dla przyszłości kina?

- Świat tak szybko się zmienia, coraz trudniej przewidywać co będzie dalej. Wierzę jednak, że mamy potrzebę, do której jesteśmy ewolucyjnie i biologicznie uwarunkowani: lubimy przeżywać wspólnie. Ludzie wciąż lubią razem pójść do kina czy teatru. Nawet jeżeli kogoś stać na to, żeby mieć najnowsze systemy surround w domu, to zawsze chętniej będzie się nimi cieszył w małym gronie niż samotnie.

Aktor od lat cieszy się niesłabnącą sympatią polskich widzów, a ostatnio przybywa mu fanów na całym świecie. (Fot. Daniel Korzewa)

Takie oglądanie "stadne” sprawia, że uczymy się dużo więcej, bo nagle kogoś śmieszy żart, którego byśmy nawet nie dostrzegli, albo ktoś się wzrusza w niespodziewanym dla nas momencie, a czasem przeżywamy jakieś oczyszczenie duszy, gdy wszyscy razem wybuchamy śmiechem lub ronimy łzy... Uczymy się czegoś o sobie i o innych ludziach, których nie znamy. To jest takie łączące i za tym będziemy zawsze tęsknić, a jednocześnie daje to nadzieję, że kino dzięki temu przeżyje i ten kryzys.

W świadomości widzów istnieje Pan głównie jako odtwórca Karola Wojtyły czy Chopina, tymczasem gra Pan także w teatrze, ma na swoim koncie także komedie romantyczne i role w międzynarodowych produkcjach...

- Jak się nic nie robi, to się niczym nie ryzykuje. Bywałem już w różnych szufladkach. Cieszę się, że zapadałem widzom w pamięć różnymi rolami. Zresztą każdy ma inną percepcję danego aktora. Ostatnio jechałem taksówką i kierowca mi powiedział, że wiózł kogoś znanego, ale ta osoba była "niefajna, bo się w ogóle nie odzywała”. To już będzie jego odbiór tej osoby do końca życia, chyba że uwierzył moim zapewnieniom, że to bardzo sympatyczny człowiek, choć introwertyk. Z tą percepcją i świadomością widzów bywa więc różnie.

Ktoś na przykład przeczyta jakieś bzdury na mój temat i w to uwierzy. Ostatnio przeczytałem artykuł „o mnie”, gdzie nie ma – poza moim nazwiskiem – ani krzty prawdy, wszystko jest wymyślone. Rozmawiałem z osobą od promocji filmu, która mi wyjaśniła: "Skoro sam nie mówisz o rzeczach prywatnych, to zostawiasz kompletną niszę i media ją zapełniają”. Tak się tworzy kłamliwy wizerunek, który niewiele wspólnego ma ze mną. Tymczasem wydaje mi się, że moje życie osobiste jest tylko moje, a moje życie zawodowe, to co innego. Dla mnie to duża różnica, ale może nie dla młodego pokolenia, które żyje już w innej rzeczywistości... Choć też trudno jest to uogólniać, bo nie wszyscy w tym "instagramowym pokoleniu” postrzegają świat w taki sam sposób.

Stefan, którego gra Pan w komedii "Miłość po angielsku”, to bohater taki trochę tragiczny – polski emigrant w Londynie, ale przez 15 lat stoi jakby w jednym miejscu, nie zmienia nic w swoim życiu, bo mu z tym dobrze. Chyba niektórzy Polacy w UK utożsamiają się z tą strefą komfortu, z której nie chcą wychodzić – nie chcą tu nic zmieniać, ale też nie chcą wracać do Polski. A jakie jest Pana podejście do emigracji?

- Jestem przekonany, że decyzja o wyjechaniu z kraju wymaga ogromnej odwagi. To przecież pozostawienie rodzinnych stron i wyjechanie w nieznane. Rozumiem ludzi, którzy wydali wiele ze swojego "kredytu ryzyka” i trzymają się tego, co zyskali dzięki tej decyzji. Stefan wybrał, by być "małą rybą w dużym stawie”, stworzył sobie swój świat, ma swoje marzenia, ale pewne rzeczy odkłada na później... Ma mnóstwo szczęścia, że ponownie spotykając dawną miłość jest już człowiekiem dojrzalszym, a odrodzone uczucie dodaje mu skrzydeł do spełnienia tych odkładanych na później marzeń.

Widzę swoje podobieństwo do Stefana w tym, że ja także często odkładałem na później spełnienie swoich pragnień. I do mnie życie się też uśmiechnęło. Zawsze marzyłem o rolach międzynarodowych i dostałem od losu wiele takich szans. Rola Karola Wojtyły (film był w języku angielskim – przyp. red.) otworzyła mi świat, bo zagrałem potem we Włoszech w teatrze i w kilku włoskich filmach, ale cały czas wracałem do tego swojego kraju... I też tej decyzji nie żałuję.

Nie przeprowadziłem się też do USA – jak sugerują niektóre polskie tytuły. Tu mi dobrze, lubię pofruwać i wracać do swojego gniazda.

Ale miewałem takie momenty, kiedy ze względu na jakąś lojalność wobec teatru, w którym pracowałem, rezygnowałem z ról, które być może dałyby mi zupełnie inne szanse. Zawsze możemy sobie myśleć "co by było – gdyby?” - i od tego są m.in. takie seriale jak "For all mankind”, które przedstawiają alternatywną historię czy filmy jak "Miłość po angielsku”, które dają nadzieję na powrót do marzeń.

Co na koniec chciałby Pan przekazać polskim emigrantom w UK?

- Pamiętam, jak kiedyś wyszliśmy z zakrapianej kolacyjki w Rzymie - było wtedy dużo Polaków i koledzy trochę przesadzili z alkoholem. Zaczęli głośno śpiewać jakieś piosenki, a było już bardzo późno, więc ja jakimś trzeźwiejszym umysłem pomyślałem: co tu zrobić, żeby Polaków nie kojarzono źle? Zapytałem ich wtedy: czy znacie coś po niemiecku? I zaczęli śpiewać po niemiecku, a ja wracałem już z lekkim sercem, bo przecież szedłem w tłumie pijanych "Niemców”...

Cieszę się, że mam wiele okazji, żeby mówić o Polsce. Często kończę wywiad słowami "Come to Poland” i opowiadam, czym możemy się pochwalić. Bo jeśli my jako naród nie będziemy umieli się zareklamować, to zgubimy się w gąszczu bardziej znanych miejsc.

Piotr Adamczyk i autorka artykułu podczas rozmowy przeprowadzonej 17.04 br. 

Wielu cudzoziemców po przyjeździe do Polski zachwyca się naszą rodzimą kuchnią, naszymi pięknymi miastami. Są pozytywnie zaskoczeni, bo zupełnie inaczej wyobrażali sobie nasz kraj. Polska kojarzy się z wódką, kiełbasą i wojną – i te skojarzenia właśnie emigracja powinna zmieniać. Myślenie o Polakach jest bowiem wybiórcze i na podstawie tego, kogo ktoś spotka, będzie wnioskował o całym narodzie... Tak, jak wspomniany wyżej warszawski taksówkarz.

Więc troszkę na tych Polakach mieszkających za granicą spoczywa, że tak powiem górnolotnie, obowiązek reprezentowania kraju. Mam wrażenie, że Polska ma zły PR, a tak naprawdę wcale aż tak źle nie jest. A z drugiej strony polityka ma na to ogromny wpływ i trudno oceniać naród poprzez decyzje rządowe czy jakąś burzę medialną...

Rozmawiałem też o tym, że obcokrajowcy odpowiednio kojarzą różne języki – francuski to język miłości, holenderski to język biznesu, bo jest taki konkretny, włoski to język emocji, a jakim językiem jest polski? Usłyszałem niestety, że to język narzekania...

Mam jednak nadzieję, że to troszkę odkręcimy – właśnie dzięki Polakom mieszkającym za granicą, którzy przenoszą na polski grunt trochę inne podejście, sprawiają, że w Polsce ludzie zaczynają się do siebie uśmiechać, rozmawiać z innymi na ulicy. Liczę więc na tę emigrację pod tym względem, że będzie ona naszą wspaniałą wizytówką i zaproszeniem do kraju – a ci, co powracają, wniosą do Polski troszkę więcej optymizmu i luzu.

Dziękuję za rozmowę i życzę wielu dalszych sukcesów.

Pokazy filmu "Miłość po angielsku":

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 3.83 / 6

Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego tematu.
Bądź pierwszy! Podziel się opinią.
Dodaj komentarz
Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 26.04.2024
GBP 5.0414 złEUR 4.3225 złUSD 4.0245 złCHF 4.4145 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama