Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Podróż za milion zdjęć: W życiu jak na deskorolce

Podróż za milion zdjęć: W życiu jak na deskorolce
Pojechaliśmy we trójkę: ja, Kolumbijka i Wietnamka. (Fot. FB / Tomasz Dworczyk)
Nie ważne na jakich ludzi trafiamy - nigdy nie powinni mieć oni wpływu na nasze nastawienie do życia. Pośród napotkanych 100 osób trafisz na pięciu wspaniałych, których zapamiętasz na całe życie i jakichś pięciu bydlaków, których popamiętasz na całe życie...
Reklama
Reklama

3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!

Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile byś nie pracował i ile byś nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto.Kiedy zapytałszefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie niemoże nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz, jak to się zaczęło...

Życie w luksusowym hostelu, za całe 11 złotych, nawet z mimo codziennej imprezy na basenie, szybko zaczęło mi się nudzić... Byłem żądny przygód!

Zregenerowałem siły po przeprawie przez Sajgon i naładowany pozytywną energią ekipy rodaków, byłem gotowy opuścić strefe komfortu! Oni wrócili do kraju, więc nic mnie już w tym miejscu nie trzymało.

Decyzja zapadała nagle... Podczas piątkowej imprezy, po prostu poszedłem do pokoju, zgarnąłem plecak i wskoczyłem na motor. Kierunek północ! Jazda w środku nocy pozwoliła mi skutecznie uniknąć kontroli policyjnej, która w tej części Wietnamu jest zmorą dla podróżników.

Pędziłem przed siebie trzypasmową drogą, gładką jak nawierzchnia skateparku, słuchając muzyki Progressive Psy Trance! Szybciej już jechać się nie dało!

Jedynym, co mogło mnie zatrzymać, był mój telefon, który potrzebny był mi do nawigacji. Nagle wystrzelił z uchwytu przy kierownicy i roztrzaskał się na ulicy!

W środku nocy, na nieoświetlonej autostradzie, straciłem telefon, mapę, tłumacza, latarkę, dostęp do konta bankowego i wszystkie inne udogodnienia, jakich dostarcza smartfon w podróży.

Minęło ze 40 minut przeczesywania ulicy na długich światłach motoru, nim znalazłem baterię. Potem obudowę. Znalazł się wyświetlacz! Poskładałem to wszystko do kupy, wcisnąłem przycisk... DZIAŁAŁO! Ledwie widziałem, bo ekran pokryła pajęczynka, ale wszystko śmigało jak należy.

Kolejne 100 km później i zaczęły mi się robić odleżyny na tyłku, nawet złożona na pół poduszka wyniesiona z hostelu nie minimalizowała obrażeń. Musiałem więc zrobić postój na odpoczynek i strzelić parę zdjęć wschodu słońca. Znalazłem na mapie jakąs drogę prowadzącą nad morze i to tam rozbiłem swój obóz.

Moskitiera zaczepiona o kierownicę motoru z jednej strony, a z drugiej naciągnięta na deskorolkę i plecak tworzyła prowizoryczny namiot. Wschodu słońca tego dnia nie było. To znaczy słońce wstało jak zawsze, tylko nie przebiło się przez chmury. Ale wyspałem się doskonale!

Kiedy koło 10:00, rozsiewając mordercze promienie i wypiekając mi skórę, słoneczko wychynęło, zorientowałem się, że jestem jedynym idiotą na drodze, w krótkim rękawku i spodenkach! Wietnamczycy pozakrywani od stóp po... twarz! Na krem z filtrem nie było mnie stać, bo takie rarytasy w Azji sprowadza się z zagranicy, a kosztują krocie.

Pędząc, nie odczuwałem gorąca. Zresztą na horyzoncie pojawiły się góry i chmury.

Szalenie kręta droga położona wysoko nad poziomem morza, była nie lada wyzwaniem dla początkującego kierowcy. Ale nie o umiejętność wchodzenia w zakręty, czy sposoby wyhamowania na wyjątkowo stromym stoku chodziło. Piękne widoki były niesamowitą pokusą! Problem jednak szybko się rozwiązał: nadciągnęła burza i już tylko martwić się musiałem o przelewające się przez ulicę górskie potoki!

Ściana wody z nieba, brak widoczności i silny wiatr przechylający mnie bardziej, niż browary wypite z Polakami w hostelu! Chciałem przygody, to ją miałem. Narzekałem na poparzenia setnego stopnia, to miałem zbawienne (?) odmrożenie ciała. Zaciśnięte na kierownicy ręce zaczęły pobolewać.

Do najbliższej cywilizacji 90 km krętej drogi w dół, a do pogrążenia się w totalnych ciemnościach - godzina.

Drogę rozświetlały błyskawice i trzaskające nieopodal pioruny. Bardzo blisko, bo chwilę po błyśnięciu następował gdzieś w pobliżu grzmot!

“Riders on the storm” - The Doors! Co innego mogłem sobie włączyć? Zapuściłem ten kawałek i wpadłem w trans. Ocknąłem się dopiero po dojechaniu do miasteczka Da Lat.

Bez czucia w kończynach wtoczyłem się do najtańszego hostelu, rzucając na biurko paszport z banknotem w środku i wbiegając do łazienki prosto pod gorący prysznic. I to mimo, iż odkręciłem kurek z zimną wodą. Normalnie zmrozio mnie w "tropikalnym kraju".

Nie miałem ochoty z nikim się widzieć, słowa zamienić, nawet “cześć” odpowiedzieć. Wskoczyłem prosto do łóżka. Zerknąłem w telefon, a tam wiadomość od nieznajomej osoby:

- Jesteś już w Da Lat?
- No jestem, ale kto, co?
- Gadaliśmy w Mui Ne, mówiłes, że się tutaj wybierasz. My już jesteśmy i siedzimy w barze. Masz ochotę na piwo?

W sumie to nie miałem ochoty nawet odpisać, jednak kolejna wiadomość wpłynęła na zmianę mojego zdania.

- Co jutro robisz? My jedziemy nad wodospady. Poznaliśm koleżankę z Kolumbii, która nie ma się z kim zabrać. Masz wolne miejsce na tyle motoru?

- Piwo? Teraz? Pewnie, że mam ochotę! Właśnie szedłem na miasto. To gdzie siedzicie?

I tak poznałem ekipę podróżników z Argentyny, Litwy, Kolumbii, Anglii i Wietnamu...
Dopiero poznałem, bo nie pamiętałem, ani jeden osoby z tego grona, a oni wiedzieli o mnie sporo.

Happpy Hour - trwa kilka HOUR. I zamienia zakupione za 2 zł piwo w dwa, potem 3, sześć nawet.

Następnego ranka, zgodnie z planem, wyruszyliśmy na podbój Da Lat! Kawalkada motorów. Nasz cel: góry, wodospady, punkty widokowe i ryneczki z żywnością. Prowadziłem motor po imponujących drogach, gdzie krajobraz był jeszcze piękniejszy, a za moimi plecami młoda Kolumbijka.

W naszej paczce była też Litwinka, która biegle władała polskim (i pięcioma innymi językami), miałem więc okazję porozmawiać w ojczystym języku.

Zachód słońca nad jeziorem. Tam poznaliśmy wietnamskich raperów, którzy upatrzyli sobie to miejsce, by komponować nowe kawałki. Wydali płytę, koncertowali i bardzo chętnie wdawali się w interakcje z przybyszami. Dołączyłem więc do nich zapodając bit, a oni szybko dograli coś po swojemu dorzucając lirykę - oczywiście po wietnamsku. Spotkanie zakończyliśmy rozpalając wietnamską fajkę pokoju (if you know what I mean).

Uchachani, rozjechaliśmy się we wszystkich kierunkach, bo każdy miał inne plany na spędzenie reszty wieczoru.

Niestety w drodze powrotnej do hostelu, razem z moją kolumbijską kompanką, zerwaliśmy do końca amortyzator. Ledwo znosił ciężar mojego plecaka, a waga Viviany była prawdopodobnie jeszcze mniejsza niż moich gratów.

Nastepnego ranka podjechałem więc do warsztatu, gdzie za jedyne 200 tysięcy dongów zaproponowano mi wymianę amortyzatora na nowy. Wliczając w to części i robociznę!

Z powodu braku transportu, nie pojechaliśmy nigdzie. Wylegując się w hostelu, zbieraliśmy siły na następny dzień. Mieszkaliśmy w tym samym pokoju, gdzie do dyspozycji było 6 łóżek. Cena? Najniższa w całym mieście - siedem zeta za dobę. Drugie tyle za żarcie. Witamy w Wietnamie.

Wieczorem dołączyła do nas Wietnamka, świetnie władająca angielskim. Zaczęliśmy snuć plany wspólnego wypadu. Co trzy głowy, to nie jedna... Byle tylko motor naprawili.

Następnego dnia poszedłem odebrać “rumaka”. Zawieszenie było super, tylko nie chciał odpalić. Nie działały też światła i zniknął bagażnik na plecak. W końcu odpalił! Ale coś nie miał mocy. Mechanik wymienił zawieszenie oraz wszystkie oryginalne części silnika. W ich miejsce wstawił chińskie, które nawet nie robiły wrażenia, że będą działać jak należy. Słyszałem o takich akcjach, ale nie spodziewałem się, że trafi na mnie.

Wróciłem więc do recepcji i opowiedziałem o tym, co się stało. Razem z wietnamską eskortą z hostelu poszliśmy do mechanika, by wyjaśnić sprawę. Oddali mi bagażnik, ale już bez linek mocujących plecak. Poprawili zapłon, twierdząc jednocześnie, że tylko wymienilli sprężynę i wina nie leżała po ich stronie.

Poprosiłem o przetłumaczenie, tego co o naprawie myślałem, ale mechanik tylko roześmiał się srogo. I nawet nie o te kilka dolarów mi chodziło, ale o fakt, że mnie wydymał!

Właściciele hostelu przepraszali mnie za zaistniałą sytuację, chociaż nie mieli z tym nic wspólnego. W ramach przeprosin odali mi pieniądze za nocleg i podarowali nowe linki mocujące! Kiedy próbowałem odmówić, spotykałem się tylko z odmową mojej odmowy. W końcu przyczepili mi te linki na plecak, a pieniądze wcisnęli pod siedzenie!

Odzyskałem wiarę w ludzi, ale nie na tyle, żeby zaprowadzić motor do kolejnego mechanika. Z pomocą przyszła wietnamska podróżniczka, która zaproponowała, że to ona pojedzie do mechanika i pogada z nim.

Okazało się przy okazji, że cały problem polegał na tym, że brali mnie za Amerykanina.

Zupełnie inaczej traktują tam turystów z Azji czy Europy, oczym zresztą przekonałem się, robiąc na rynku zakupy. Przebierałem w kurtkach przeciwdeszczowych, gdy usłyszałem od sprzedawcy - po angielsku -że są tylko dla lokalnych mieszkańców. Kiedy myślałem nad zakupem butów na deskorolkę, czyli podróbek znanych firm i zapytałem o cenę, usłyszałem: nie mamy twojego rozmiaru. Południe Wietnamu ucierpiało bardzo przez amerykańskich bohaterów niosących wolność na czołgach. I dlatego mieszkańcy Da Lat, tak na wszelki wypadek, każdego białego turystę traktują jak wroga.

Kiedy zamawiałem jedzenie, chcieli żebym zapłacił 40 tysięcy dongów za talerz ryżu z kawałkiem kurczaka! Roześmiałem się mówiąc: no, no Americano! Ba Lan, my friend, Ba Lan (czyli Polska). No i zapłaciłem lokalną cenę, czyli o połowę mniej i jeszcze dostałem szklankę wody z lodem.

Od tamtej pory, kiedy tylko planowałem jakieś zakupy, zakładałem koszulkę z wietnamską flagą i rozpoczynałem rozmowę od pozdrowień z Polski. Gdybym postąpił tak, kiedy padł mi motor, na pewno obyłoby się bez przekrętu.

Do następnego mechanika pojechałem z Wietnamką. Przed wjazdem do garażu ukryłem się w sąsiadującym obok sklepie i zostawiłem ją, by wynegocjowała warunki i uzgodniła cenę.Czaicie? Pół miliona dongów straciłem, bo ktoś mnie wziął za Amerykanina. Naprawa elektryki, zapłonu i wymiana łożysk - cios po kieszeni duży. Miałem 5 milionów dongów na całą podróż. Milion poszedł w ręce krętaczy, pół miliona na łapówkę dla policji. Nagle zrobiła się "Podróż za milion problemów”.

Godzinę później motor działał jak nigdy wcześniej! Jeszcze mi hamulce poprawili, napompowali koła i wyregulowali coś w silniku, żeby nie szarpał podczas jazdy na niskich obrotach.

Pojechaliśmy we trójkę: ja, Kolumbijka i Wietnamka.

Zamiast zachodu słońca nad gigantycznym wodospadem, zauważyliśmy nadchodzące chmury burzowe. Wiedząc, że za chwilę spadnie na nas ściana deszczu, postanowiliśmy zmoczyć się sami.
Wdrapaliśmy się po skałach do małej szczeliny za wodospadem, gdzie zwalała się w dół cała masa wody. Potęga żywiołu dawała do myślenia! Jeden krok w przód i połamałoby nam karki!

Szczęśliwi i cali mokrzy, wydzieraliśmy się w przestworza. Kiedy jednak zaczęły tuż koło nas walić pioruny, stwierdziliśmy, że czas wracać do domu. Z duszą na ramieniu, a nawet trzema, prowadziłem motor. Byle nie wpaść w poślizg, byle dojechać do domu. Nie było mowy o przeczekaniu tropikalnej burzy, bo mogła trwać godzinę, dobę lub tydzień.

Ściśnięci we trójkę na motorze, godzinę później dotarliśmy do hostelu. Szybki, gorący prysznic, wietnamska kawa i pierzyna. Ledwie wskoczyłem do łóżka, deszcz przestał padać.

Pod osłoną ciemności wybrałem się więc do warsztatu złodziejskiego mechanika. Chciałem sprejem wysmarować na drzwiach: OSZUST I ZŁODZIEJ. Takie małe graffiti po angielsku i po wietnamsku.

ALE KTOŚ MNIE URZEDZIŁ!

Całe drzwi garażu były już zabazgrane i nie było dla mnie miejsca!

Zamiast graffiti otagowałem go więc w Internecie, bo tam miejsca było aż nadto. W Google na mapie i w wyszukiwarce na portalu TripAdvisor oraz na forum Facebooka. Wszystko dla osób podążających trasą Top Gear przez Da Lat, by ostrzec kierowców, dać karmie znać o jego złych uczynkach i z czystym sumieniem opuścić to miejsce.

To był ostatni dzień pobytu w Da Lat. Zwiedziliśmy wszystko co się dało, a moje kompanki odjechały obierając kierunek południe. Ot, takie już moje szczęście, że wszyscy przemierzali Wietnam z północy na południe. Ja jak zawsze płynąłem pod prąd.

Z powodu dotkliwych strat finansowych postanowiłem, że kolejny tydzień podróży spędzę “na dziko”, śpiąc - gdzie padnę i jedząc ryż z wodorostami. Tak to już jest, że czasem leżę w basenie, a czasem w wykopie pod fundamenty basenu...

W życiu jak na deskorolce - chodzi o zachowanie równowagi.

Więcej na temat projektu:https://www.facebook.com/podrozzamilion/

Portal Londynek.net objął patronat nad projektem "Podróż za milion zdjęć".

Zdjęcia autorstwa Tomasza Dworczyka.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5.83 / 6

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 26.04.2024
GBP 5.0414 złEUR 4.3225 złUSD 4.0245 złCHF 4.4145 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama