Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Oto Polka, która mieszka i prowadzi własny biznes na tajskiej wyspie Koh Chang

Oto Polka, która mieszka i prowadzi własny biznes na tajskiej wyspie Koh Chang
Szeroki uśmiech, ogrom pozytywnej energii, ciekawość świata i ludzi - oto Agnieszka Falkiewicz, obecnie jedyna mieszkająca na stałe na Koh Chang Polka! W dzisiejszej rozmowie Aga opowie nam o swojej przygodzie z Tajlandią, własnym biznesie: restauracji Yummy Fusion Kitchen oraz o życiu codziennym na turystycznej wyspie!
Reklama
Reklama

Aga, bardzo dziękuję, że zgodziłaś się udzielić wywiadu i opowiedzieć czytelnikom Up&Here i Londynek.net o swoich doświadczeniach! Zacznijmy od początku: jak to się stało, że wylądowałaś na Koh Chang?

– Pomysł pojawił się już podczas pierwszej wizyty w Tajlandii. Pojechałyśmy we trzy, a więc Kaja, moja córka, Zoe – wnuczka i ja. Właściwie nie umiem powiedzieć jak to się stało, że akurat właśnie do Tajlandii. To był strasznie krótki wyjazd, ledwie dwutygodniowy – jak ktoś mnie pyta to mówię, że przyjeżdżać na dwa tygodnie to w ogóle nie ma sensu – ale był o tyle fajny, że myśmy sobie wszystko same zorganizowały: transport, noclegi i tak dalej. Przyjechałyśmy na Koh Chang, to była nasza pierwsza tajska wyspa. I wiesz co? Od razu poczułyśmy tutejszy klimat!

Nie było żadnego momentu, żebyśmy się czuły spięte, zestresowane. Od razu poczułyśmy się tutaj jak w domu. I już po tych dwóch tygodniach powiedziałyśmy sobie: "Wiesz co? Możnaby tu zamieszkać”. Nie stało się tak jednak od razu. Potem był kolejny wyjazd, potem kolejny i jeszcze jeden, w międzyczasie odwiedziłyśmy też indonezyjską wyspę Bali. Aż półtora roku temu wyjechałyśmy na miesiąc do Kambodży. To miał być typowo wakacyjny wyjazd. Ale zwiedzając Kambodżę w naszych głowach szybko pojawiły się myśli, że możnaby coś kupić w tej Kambodży, póki ludzie jeszcze nie zaczęli tam przyjeżdżać we wszystkie mniejsze miejsca. Idea była taka, aby mieć coś właśnie w zacisznym miejscu, najlepiej małe szałasiki na plaży z równie maleńką knajpką, również w postaci szałasiku.

W Kambodży poległyśmy jednak na tym, że cały czas istnieje tam kwestia mafii; że nawet jeśli idziesz załatwiać coś w urzędzie, to nie masz pewności, że załatwiłeś to prawidłowo; że o ile zaplaciłeś pieniądze i wydaje Ci się, że wszystko jest okej – to może nie być okej. Tak więc pomysł na Kambodżę padł i stwierdziłyśmy, że wracamy na Koh Chang. Koh Chang jednak z każdym rokiem niesamowicie się rozwija, to był ten czas, gdy na wyspie powstał pierwszy supermarket Makro Cash&Carry. Pomyślałam, że najzwyczajniej w świecie nie będzie mnie stać, aby tu coś kupić. Ale, że pomysł był, to zaczęłyśmy szukać, rozglądać się – i tak dotarłyśmy do naszego prawnika. Okazało się, że prawnik ma znajomych, a znajomi restaurację na Lonely Beach, którą chcą sprzedać.

I dokładnie w ciągu tego miesiąca, w którym byłyśmy „tylko na wakacjach” podjęłyśmy decyzję o przeprowadzce. Wpłaciłam zaliczkę, wróciłyśmy do domu, w ciagu trzech miesięcy pozamykałyśmy swoje sprawy i spakowałyśmy się. I po trzech miesiącach przyjechaliśmy tu żyć. Tyle, że te bezludne szałasiki z małym barkiem nie do końca nam się sprawdziły, Lonely Beach jest największą imprezownią na Koh Chang.

Lonely Beach to jedno z najgłośniejszych miejsc na wyspie. (Fot.Magdalena Jeż)

Zaczynaliście więc jako biznes rodzinny…

– Dokładnie. Razem ze mną, przyjechała Kaja i jej były partner, Konrad. I Zoe oczywiście. Zaczęliśmy takim układem, że ja byłam takim trochę bankomatem, nie miałam zielonego pojęcia o pracy w gastronomii. Natomiast Kaja i Konrad mieli spore doświadczenie, więc to oni decydowali. Wynajęliśmy dom w Kai Be i zaczęliśmy uczyć się Tajlandii. Co dla mnie i Kaji było proste, dla trzyletniej Zoe było absolutnie proste; pierwsza zaczęła mówić po tajsku.

Gdy przyjechałam, z języka umiałam tylko takie podstawowe podstawy. Brakowało mi bardzo ludzi, możliwości swobodnego rozmawiania. Przez długi czas był też taki układ, że ja się zajmowałam Zoe a Kaja z Konradem buszowali po świecie. Aż w pewnym monecie tupnęłam nogą, powiedziałam że koniec z tym, że kocham moją wnuczkę nad życie, ale nie będę ciągle siedziała wieczorami w domu, więc Kaja z Konrdem zaczęli dyżurować a ja wychodzić. Szczęśliwe spotkałam Polaka, który mieszkał tu już ponad dwa lata i znał całe mnóstwo ludzi. Zaczęłam rozmawiać, zaczęłam się odzywać. Nie chodziłam na lekcje, sama się uczyłam, z aplikacji. Teraz gdy mam coś załatwić, to nie ma dla mnie najmniejszego problemu, załatwić mogę wszystko. Nie mam blokady, po prostu idę i załatwiam, jak trzeba to się wykłócam, choć wykłócam to może złe określenie, bo w Tajlandii wykłócać z założenia się nie można. W każdym razie bez większego problemu daję sobie radę!

Agnieszka z wnuczką, Zoe. Pasja do podróży jest u nich rodzinna! (Fot. Facebook Agnieszki Falkiewicz)

Mamy więc oczywiście początkową barierę językową, a co z innymi trudnościami? Czy założenie biznesu w Tajlandii przez obcokrajowca jest trudne?

– Założenie przez obcokrajowca biznesu w Tajlandii jest i proste i trudne. Cała sprawa polega na tym, że musisz mieć Tajów w swojej firmie. Mogą to być ludzie słupy, którzy są po prostu wpisani jako współwłaciciele, ale oni po prostu muszą być. Ponad to, musisz zatrudniać odpowiednią liczbę tajskich pracowników. Jest tak, że Tajowie nie zatrudnią obcokrajowca, dopóki mają swojego specjalistę w danej dziedzinie i na danym poziomie. Dopiero, o ile nie są w stanie znaleźć Taja na dane stanowisko, jest możliwość zatrudnienia obcokrajowca.

Jak znalazłaś swoich pracowników?

– Obecnie zatrudniam trzech pracowników. Gao, kucharkę, poznałyśmy przez naszego prawnika. Jest ona drugą żoną jego przyjaciela, starszego wojskowego. Gdy przyszli porozmawiać o pracy, myśleliśmy, że to przyszła dziewczynka z tatą i że jest tu przyjęte, że ojciec uzgadnia z pracodawcą warunki, pensję, zakwaterowanie dla córki i tak dalej. Jeśli Tajka wygląda na dwanaście lat, to ma dwadzieścia cztery, jak ma osiemdziesiąt, to wygląda na sto pięćdziesiąt. Gao ma trzydzieści pięć lat, a nam się wydawało, że ledwie skończyła osiemnastkę!

Gao jest z nami od samego początku i mam nadzieję, że będzie do samego końca – cokolwiek by to nie znaczyło. Jeśli chodzi o resztę zespołu, zbierała się na zasadzie poczty pantoflowej: ktoś coś komuś powiedział, ktoś przyszedł i tak dalej. Mieliśmy na samym początku jednego pana, Taja, ktory miał być kelnerem, ale nie był w stanie współpracować z Kambodżanami. Po prostu nie chciał z nimi pracować. Do niedawna było tu, na Koh Chang, bardzo dużo Kambodżan i wtedy Tajowie byli bardzo niezadowoleni, ponieważ dominowali oni na rynku pracy – gdzie i tak, aby prowadzić firmę, musi być konkretna liczba tajskich pracowników – i obniżali stawki.

Teraz w ekipie mam samych Tajów. Myślę, że jest to ekipa nienajgorsza. Jednak nauczyć ich pracy zespołowej jest naprawdę ciężko. Jak na razie nam się to jednak udaje, chyba przede wszystkim dlatego, że nie mam problemu, aby z nimi pracować, gdy jest taka potrzeba. Na przykład gdy widzę, że są zajęci, to stanę na zmywaku i pozmywam naczynia i korona mi z tego powodu z głowy nie spadnie.

Yummy Fusion Kitchen – najbardziej polskie miejsce na mapie Koh Chang! (Fot. Yummy Fusion Kitchen Facebook Page)

Rozpoczęłaś prowadzenie własnego biznsu w nienajszczęśliwszym momencie. Półtora roku temu, a dokładnie 13 października 2016 roku, zmarł ukochany król Tajlandii, Rama IX…

– Tak. To było bardzo tragiczne przeżycie. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak naprawdę szczerze opłakuje zmarłego władcę pogrążony w żałobie naród. Z dnia na dzień Tajlandia zrobiła się po prostu czarna. Ludzie chodzili smutni, zapłakani. To były bardzo szczere emocje. Do tej pory mam gęsią skórkę, gdy o tym opowiadam i jestem pewna, że te wspomnienia zostaną ze mną do końca życia.

Pierwszy sezon nie był rzeczywiście dla nas najłatwiejszy właśnie dlatego, że ze względu na żałobę wiele się pozmieniało. Mimo, że Tajowie bardzo dobrze wiedzą, że mają pieniądze z turystyki, szczególnie tutaj na wyspie, to odpuścili. Pierwszy miesiąc był po prostu martwy. Po miesiącu życie powoli wracało – oczywiście, nie dla Tajów, oni wciąż byli w żałobie, ale zmienili stosunek do turystów: turyści to pieniądze a przecież trzeba z czegoś żyć, niech więc turyści się bawią.

Nie było wiec prosto, ale daliśmy radę. Popełniliśmy całe mnóstwo błędów. Uważam, że największą sztuką jest ich po prostu nie powielić. Co w Tajlandii akurat wcale nie jest takie proste, bo ma ona swoje zasady i w momencie gdy próbujesz z nimi walczyć, to jako biały człowiek jesteś po prostu skazany na przegraną. Ja już troche mniej, wielu rzeczy już się nauczyłam, bo bardzo chcę żyć z Tajami. Sąsiadów mam Tajów. Na początku mieszkaliśmy w domu w bardziej europejskim stylu, gdzie mieliśmy też europejskich sąsiadów, więc to nie było takie prawdziwe życie. A teraz mieszkam wśród Tajów, mam bardzo dużo znajomych Tajów, porozumiewam się z nimi w tajskim-angielskim no i sobie jakoś radzę. Muszę, bo zostałam sama. Kaja rozstała się z Konradem. Konrad wrócił do Polski. Po pewnym czasie postanowiła wyjechać, za nową miłością, również Kaja – tym razem na Filipiny.

O tym, by prowadzić własny biznes w egzotycznym miejscu, Aga myślała od kilku lat... ( Fot. Yummy Fusion Kitchen Facebook Page)

Opowiedz o Yummy Fusion Kitchen. Co dobrego można u Was zjeść?

– Od początku wiedzieliśmy, że chcemy mieć restaurację z jedzeniem tajskim. Ale potem wpadł nam pomysł na kuchnię fusion, czyli łączenie smaków tajskich i europejskich. W restauracji, już wcześniej, znajdował się piec do pizzy. Na początku stwierdziliśmy, że nie chcemy robić pizzy – jak ktoś przyjeżdża do Tajlandii tylko na tydzień lub dwa, to może być mu głupio jeść europejskie jedzenie i nie próbować tutejszych specjałów. Ale pomyśleliśmy, że jeśli do tej pizzy, spaghettii czy burgera dodamy typowo tajskie składniki i smaki, to takie dania będzie można jeść już bez większych wyrzutów.

Od razu powiem o potrawie, z ktorej jestem szczególnie dumna: nasze polskie pierogi z nadzieniem mango polane sosem kokosowym! Sama wymyśliłam ten przepis! Są tak dobre, że zamawiają je nawet Tajowie! Tajowie zazwyczaj niezwykle stronią od europejskiej kuchni, a tu proszę, pokochali moje polskie pierogi i nawet w niskim sezonie, gdy restauracja jest zamknięta i robimy tylko dania na wynos, wciąż je zamawiają.

Drugą rzeczą, z której jestem bardzo dumna jest fakt, że moja Gao nie używa glutaminianu sodu. Cokolwiek nie zamówisz w Yummy możesz mieć pewność, że nie będzie tam glutaminianu. Gdy robię zaopatrzenie dla restauracji to widzę, co ja mam w koszyku dla swojej restauracji, a co mają Tajowie. Tajowie kupują całe mnóstwo półproduktów. Wszystko to są jakieś plastikowe worki z czymś tam już przygotowanym. U nich jedzenie to często jest pomieszanie czterech „glutów”, do tego dokrojenie czterech warzyw, aby było chrupiąco – i gotowe. Oczywiście, nie mówię o wszystkich. U siebie natomiast widzę w koszyku a to gałązki kolendry tajskiej, a to trzy rożne rodzaje bazylii. Moja Gao wszystko przygotowuje sama.

Z tego powodu nasi goście czasem mają problem z czasem oczekiwania, ale z tego co zauważyłam, że tam gdzie są te półprodukty to wcale nie jest o wiele krócej, bo też muszą wyciągnąć je z zamrażarki i tak dalej. A goście do nas wracają. I to jest też dla mnie duża satysfakcja, że goście do nas wracają.

Polskie pierogi z nutką smakową Tajlandii? To możliwe! (Fot. Yummy Fusion Kitchen Facebook Page)

Jak wygląda kwestia dostępu do europejskich produktów?

– Wiele produktów jest tutaj najzwyczajniej niedostępnych. Sami robimy domowy majonez. Można znaleźć na pólkach tajski, ale dla mnie jest on niejadalny. Mało tego. Przyjaciele zaopatrzyli nas specjalnie w musztardę sarepską i ja mam tutaj w magazynie cały rząd musztardy, specjalnie do robienia majonezu. Gdy pierwszy raz poprosiłam o przywiezienie musztardy kolegę z Polski, to mnie olał. Myślał, że sobie żartuję. Koleżanka z kolei wiozła dla mnie ziarna słonecznika – takie bez niczego, które można podprażyć. Tutaj słonecznik jest we wszystkich możliwych odmianach, pokryty wasabi, chilli i innymi, ale jak chcesz kupić czysty, to nie ma takiej możliwości.

Yummy Fusion Kitchen to nie tylko pyszne jedzenie, ale również rozwiązania, których próżno szukać w innych restauracjach na wyspie…

– Właśnie, to jest dość istotne. Mamy kącik dla dzieci wyposażony w różnego rodzaju zabawki. Jest przewijak. Na 99% moja restauracja jest jedyną restauracją na Koh Chang wyposażoną w przewijak, nocnik, krzesełka dla dzieci i wszystkie inne możliwe udogodnienia. Wiem to, by gdy jeździłyśmy z Zoe, wnuczką, nie znalazłyśmy drugiego takiego miejsca. Owszem, takie rzeczy można znaleźć w resortach, ale restauracji z miejscem dla dzieci i udogodnieniami dla rodziców, najzwyczajniej brak.

Poza tym mamy też chill room, gdzie jest projektor i puszczamy filmy. Są wielkie poduchy do leżenia. Z repertuarem nie ma problemu, zawsze gdy puszczamy Kac Vegas sala jest pełna  (🙂)  Poza wieczorami filmowymi, zorganizowaliśmy też dwie Wigilie!

Ahh, pizza…. Okazuje się, ze wielu z nas marzy o tym by ją zjeść na Wigilię! (Fot. Yummy Fusion Kitchen)

Na pierwszą wigilię przyjechali do nas znajomi, Polacy. Potem ściagnęliśmy też ludzi z Facebooka, ktorzy nie do końca wiedzieli, co w święta robić. Byli restauratorzy z Hiszpanii, ktorzy porzucili swoje hiszpańskie życie – ale tylko po to, żeby sprawdzić czy gdziekolwiek będzie im lepiej. Pierogi lepili więc razem Hiszpanie, Polacy i Tajowie. Pierogi były z kapustą i grzybami. Kapustę kiszoną przywiozła znajoma z Polski w workach foliowych w bagażu rejestrowanym, podgrzybki też były z Polski. Był barszcz, buraki zdobyłam tutaj w markecie. Była oczywiście green papaya salad, a chłopaki dostali na wigilię pizzę. Okazało się, że marzenie większości, o czym wogóle nie zdawałam sobe sprawy, była pizza na Wigilię!

Tajom smakowały polskie potrawy wigilijne?

– Tajom w ogóle nie smakują polskie rzeczy. W ogóle! Dla nich już nasz sposób przyrządzania potraw jest nie do przyjęcia. Mówią, że to wszystko za długo trwa, że kroimy za duże kawałki. Przecież gdy robiłam barszcz, to jeszcze zanim się zagotował, Gao patrzyła na mnie zdziwiona, zastanawiając się czy ja zapomniałam o tym garnku, czy o co chodzi.

Gao robi zupę dopiero w momencie, gdy ta zupa zostanie zamówiona. Nie ma ogromnego garnka z zupą, z którego nalewa się kolejne porcje. Tu jest inny klimat i garnek z zupą po prostu nie może długo stać. Dlatego właśnie tajska kuchnia jest tak specyficzna, wszystko kroi się na malutkie kawałki, niczego długo nie dusi. Cały proces gotowania ma trwać jak najkrócej i jak najszybciej jedzenie ma zostać wydane.

Wracając do tematu wigilii, w tym roku zrobiliśmy z Emilem Stępnickim z My Gecko wigilię podróżników. To była wigilia totalnie w stylu fusion: były makiełki, ale z maleńkimi suszonymi bananami, bo miałam problem z bakaliami. Była kutia ale na kaszy perłowej. Teoretycznie było więc całe mnóstwo polskich potraw, ale w wersji fusion. Oczywiście Tajowie nie jedli tak czy siak, oni mieli swoją green papaya salad.

Polska wigilia w egzotycznej Tajlandii! (Fot. Dawid Starzykiewicz, Yummy Fusion Kitchen Facebook Page)

Za tydzień zapraszamy na kolejną część wywiadu, w którym Aga opowie więcej o życiu w tajskim społeczeństwie i o tym, co najbardziej – zarówno pozytywnie, jak i negatywnie – zaskoczyło ją w życiu codziennym Tajlandii!  Nie przegap – polub profil Up&Here na Facebook Page i bądź na bieżąco! Zapraszamy również na profil Yummy Fusion Kitchen

Zdjęcia: Autorka 

www.upandhere.rocks – czyli Polka w podróży solo po Azji Południowo-Wschodniej. Opisy, zdjęcia, przydatne informacje, ciekawostki. Zapraszamy na bloga.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5.19 / 26

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 26.04.2024
GBP 5.0414 złEUR 4.3225 złUSD 4.0245 złCHF 4.4145 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama