Stany katatoniczne w polskiej polityce w dobie wyborów i epidemii koronawirusa
Czy stan katatonii jest możliwy w polityce?
Termin katatonia został wprowadzony do języka medycznego w roku 1874 przez Karla Ludwiga Kahlbauma i oznacza ogólne zwiększenie napięcia mięśniowego. Może ona przebiegać niekiedy dość skrajnie, objawiając się albo znacznie zmniejszoną aktywnością psychoruchową, albo znaczącym, a nawet gwałtownym pobudzeniem. No i „jesteśmy w domu”, czyli możemy przejść do polskiej polityki. Jaki jest w Polsce związek polityki z katatonią? Mianowicie taki, że wszystko, co się obecnie rozgrywa w naszym kraju, odbywa się w sposób bardzo gwałtowny, na zmianę z krańcowym wyciszeniem i ma znamiona „stanu chorobowego”.
Ten dysonans pomiędzy różnymi podejściami polskich władz do krajowych problemów podkreśla także "Financial Times” w artykule "Wyborcze szaleństwo w Polsce” (12.04.2020), w którym tak relacjonuje panującą u nas sytuację: „Politycy na całym świecie koncentrują się na walce z pandemią koronawirusa. Wyjątkiem jest Polska, gdzie tematem numer jeden pozostaje kwestia przeprowadzenia wyborów prezydenckich 10 maja”. Brytyjski dziennik „wytyka pozostałym krajom Unii Europejskiej brak krytyki wobec kontrowersji, jakie pojawiają się wokół tegorocznych wyborów w Polsce”. W swojej ocenie idzie nawet dalej, stwierdzając, że „to niepotrzebne szaleństwo mówi wiele o politycznej celowości PiS i jego pogardzie dla demokratycznych norm”. Jest w tym chyba wiele racji, bo kiedy patrzymy na to, ile partia rządząca (w dobie walki z pandemią) poświęciła czasu swojego i wielu osób, w tym posłów i senatorów, aby tylko umożliwić wybory i reelekcję obecnego prezydenta, to pytanie: „Co jest ważniejsze? Wybory, czy zdrowie i życie obywateli?”, wydaje się być w pełni zasadne.
Czy zakazy wypowiadania się przez lekarzy są zgodne z prawem?
W drugiej połowie marca br. polski rząd zaprezentował bardzo gwałtowne działania w odniesieniu do pracowników sektora zdrowia. Należałoby zapytać: dlaczego i czemu to miało służyć? Czyżby chodziło o zaniedbania w procesie przygotowania placówek medycznych, personelu i ich wyposażenia na wypadek gwałtownej epidemii, a może chodziło o to, aby nie było niepotrzebnej paniki? Wiele osób ze środowiska medycznego prezentowało jednak w środkach masowego przekazu stanowisko potwierdzające tę pierwszą ewentualność, a trudno im nie wierzyć, bo przecież to oni są w przychodniach, w szpitalach, na SOR i w izbach przyjęć. Na pewno jednak rząd i prezydent robili wszystko, aby pokazać we „właściwym świetle” skuteczność prowadzenia polityki gospodarczeji społecznej przez PiS oraz głowę państwa, wywodzącą się z szeregów tego ugrupowania.
Część wypowiedzi środowiska medycznego wynikała z troski o własne bezpieczeństwo, a nawet
z obawy o życie pacjentów i swoich rodzin, do których wracali prosto z dyżuru, co jak się później okazało, było uzasadnione. Dla każdego jest oczywiste, że nie można bezpiecznie pracować przy chorych zarażonych koronawirusem bez podstawowego sprzętu zabezpieczającego, a tego nie było w wystarczającej ilości w wielu placówkach polskiej służby zdrowia, co potwierdzały osoby wypowiadające się w relacjach niezależnych stacji telewizyjnych. Każdy obywatel ma też prawo do wyrażania własnych poglądów, chociaż ostatnio w Polsce nie jest to takie pewne. Czym jest bowiem zamykanie ust niektórym posłom, lekarzom, personelowi medycznemu oraz konsultantom wojewódzkim w dziedzinie epidemiologii, jak nie odbieraniem im tego prawa? A przecież nie wprowadzono dotąd stanu wyjątkowego na terenie Polski, który sankcjonowałby różne zakazy
i restrykcje.
Przytoczę tutaj cytaty z artykułu „Ministerstwo zakazuje lekarzom mówić o problemach” (Prawo.pl, Katarzyna Nowosielska, 27.03.2020). Oto istotne fragmenty: „Epidemiolodzy oraz szpitale podległe ministrowi zdrowia dostały z resortu zakaz wypowiadania się w mediach na temat sytuacji epidemiologicznej w placówkach medycznych”; „Konsultanci wojewódzcy w dziedzinie epidemiologii dostali właśnie od wiceminister zdrowia od Józefy Szczurek-Żelazko pismo zobowiązujące ich do tego, aby przestali wypowiadać się publicznie na temat epidemii koronawirusa. Nie powinni informować społeczeństwa o brakach w dostępie do środków zabezpieczenia osobistego, o brakach sprzętu czy liczbie zakażeń i zgonów w poszczególnych jednostkach medycznych”.
Mało tego: „Zakaz wypowiadania się w mediach (…) dostali też pracownicy Narodowego Instytutu Onkologii w Warszawie”.
A więc bardzo gwałtowna reakcja władz, a przecież społeczeństwo ma prawo do obiektywnych, rzetelnych, wiarygodnych i aktualnych informacji z frontu walki z epidemią - choćby dlatego, że wszyscy musimy znosić wiele uciążliwych przepisów ograniczających naszą wolność, zagwarantowaną przecież w ustawie najwyższej, czyli w Konstytucji RP. Polacy zadają sobie pytanie: „Dlaczego personel medyczny nie ma prawa mówić o tym, co się dzieje w przychodniach i szpitalach?”... Przecież ci ludzie są na pierwszej linii frontu, a ich wypowiedzi mogą nam tak wiele dać w zakresie bezpieczeństwa, a nawet mogą uratować nasze życie.
Reakcje lekarzy
W powyższym artykule przytoczono wypowiedź prof. Roberta Flisiaka, prezesa Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, który stwierdził: „lekarze są zbulwersowani tym, że rząd każe im milczeć. To jest chiński model. Tam też lekarzom kneblowano usta i zamykano w więzieniach. Mamy teraz milczeć, że nie jesteśmy przygotowani na taką epidemię?" Profesor zaznacza, że personel medyczny w jego szpitalu nie może spokojnie pracować, bo brakuje masek, fartuchów i nie ma gdzie ich kupić, a transport sanitarny jest niezorganizowany.
Są to wypowiedzi przytoczone wprawdzie w dniu 27 marca 2020 roku, ale czy możemy mieć pewność, że dzisiaj jest na tyle lepiej, że już możemy się czuć bezpieczni?