Podróż za milion zdjęć: O tym jak Corona trafiła do Wietnamu i nie tylko...
3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!
Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile byś nie pracował i ile byś nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto. Kiedy zapytał szefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie nie może nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz, jak to się zaczęło...
Na początku nie było tak fajnie. Osiem milionów ludzi kompletnie wyparowało razem z motorami i samochodami!
Hanoi - miasto plasujące się na drugim miejscu na świecie, jeśli pod uwagę brać zanieczyszczenie powietrza, zamarło. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu budynków wokół.
Smog przerzedził się, a mimo to z ogromną trudnością przychodziło znalezienie otwartego sklepu po to, by przynajmniej kupić zupki chińskie, jajka, chleb tostowy i wodę, bo o świeżych produktach, owocach i warzywach nie było co marzyć. Zabrakło dostawców. O restauracjach, barach czy kawiarenkach można było w ogóle zapomnieć.
Ale wszystkim, którzy słali zapytania o sytuację w Wietnamie odpowiedziałem: JEST GIT!
Opustoszałe ulice stolicy Wietnamu spowodował jednak nie wirus, ale najważniejsze święto roku, czyli TET Holiday!
W tej części Azji obchodzi się księżycowy, czyli chiński nowy rok. Zamiast liczyć dni, w których Ziemia okrąża Słońce, liczy się cykle Księżyca.
Dla Azjatów jest to czas, kiedy wszyscy wyjeżdżają z miast do swoich rodzinnych domów na wsi, aby wspólnie spędzać święta. Można to śmiało porównać do naszej Wigilii. Trwa znacznie dłużej i odbywa się zarówno w domu najstarszego członka rodziny od strony matki, jak i od strony ojca.
Podczas swojej trzyletniej podróży miałem okazję poznać cztery zupełnie różne zwyczaje obchodów nadejścia nowego roku.
Tajski nowy rok, który wypada w kwietniu, to chyba najlepsza impreza, na jakiej byłem. Trzy dni Śmigusa Dyngusa, kiedy to leje się nie tylko woda, ale także piwo i wóda i to 24 godziny na dobę przez 3 dni! I nie wolno robić niczego innego. Tylko świętować!
Balijski nowy rok, czyli święto "Nyepi" wypada w marcu i jest to Dzień Ciszy. W dzień poprzedzający Nyepi odbywają się hałaśliwe procesje mające na celu przegonienie złych duchów. Wierni noszą ogromne wizerunki demonów - ogoh-ogoh i składają ofiary, aby ułagodzić siły nieczyste.
Następnego dnia całą wyspę "zamyka się" na 24 godziny od 6 rano do 6 rano. Nie opuszcza się wtedy domu (lub hotelu), nawet nie rozmawia zbyt głośno. Prąd, telewizja, radio, Internet, także bankomaty i międzynarodowe lotnisko Ngurah Rai, zamierają, a za nieprzestrzeganie zasad grożą kary grzywny, a nawet więzienia.
Tegoroczny kalendarzowy nowy rok obchodziłem na ulicach Hanoi upijając Wietnamczyków polską Amareną. W planach miałem wyjazd do Chin, gdzie czekała na mnie praca nauczyciela języka angielskiego. Chciałem zarobić na kolejny rok podróży i nowy sprzęt, jednak te plany pokrzyżował wirus korona.
W dniu, w którym miałem jechać do ambasady, żeby złożyć papiery zadzwonił telefon, że jest ustawka na nowym skate spocie! Kiedy bowiem trafia się okazja, by penetrować Hanoi z wietnamskimi skejtami? Olałem więc sprawy ważne i postawiłem na rozrywkę.
Szaleliśmy tak bardzo, że następnego dnia nie mogłem się ruszyć z łóżka, a zakwasy skutecznie uniemożliwiły mi dotarcie do ambasady. Trzeciego dnia ogłoszono epidemię i nagle okazało się, że nie ma szansy na otrzymanie wizy pracowniczej do Chin. O turystycznej też mogłem zapomnieć.
Jednocześnie końca dobiegała moja wietnamska wiza. Nadszedł więc czas na podjęcie drastycznych kroków. Kto śledzi historie moich Podróży Za Milion Zdjęć wie, że w takich wypadkach pora na akcję "wiza run", która to zawsze dostarcza wrażeń, a to z powodu piętrzących się problemów i niespodziewanych rozwiązań (o szczegółach w następnym odcinku za tydzień).
Najtańsze bilety lotnicze, wydatek jedynych 45$, zawiodły mnie do Tajlandii, gdzie ryzyko wybuchu epidemii było, zaraz po Chinach, największe.
Raz się żyje! Co nas nie zabije, to nas wzmocni. "Apteczka pierwszej pomocy" składała się z trzech piw na drogę, a na odtrutkę profilaktycznie azjatycka wódka - tak Corona trafiła do Wietnamu. I oświeciło mnie wtedy - nagle zrozumiałem, dlaczego to podczas popijawy wznosi się toast "NA ZDROWIE"...
Od Tomasza:
Dzięki sprzedaży mojego kalendarza udało mi się uzbierać niemal 1000 zł, które wystarczyły do nabycia używanego obiektywu Nikon 70-300mm. Niestety, nie zgromadziłem nawet połowy kwoty niezbędnej do zakupu nowej lustrzanki. Udało się jednak wskrzesić zdezelowany aparat, w którym działał jeden przycisk i dwa pokrętła. Można powiedzieć, że zostałem posiadaczem analogowego aparatu na kliszę z możliwością użycia karty pamięci!
Londynek.net objął patronat nad projektem.
Podróżnicze opowieści Tomasza można śledzić na Instagramie w codziennym INSTA STORY @travel4million oraz na Facebooku: Podróż Za Milion Zdjęć.
Zdjęcia: FB/Tomasz Dworczyk/ Podróż za milion zdjęć
Czytaj więcej:
Podróż za milion zdjęć: Czego boi się Tomasz Dworczyk?
Podróż za milion zdjęć: Apsik! Czyli Katar...
Podróż za milion zdjęć: Rewolucja w Libanie i propozycja małżeństwa