Body shaming, czyli "zabawa" w poniżanie
Panujący od dziesięcioleci kult piękna – piękna spod znaku doskonałych proporcji sylwetki, idealnych rysów twarzy i nieskazitelnej cery – przyzwyczaił nas do obsesji na punkcie wizualnej atrakcyjności. Bezpardonowe komentowanie, ocenianie wyglądu innych ludzi jest na porządku dziennym – zarówno w życiu prywatnym, jak i w mediach.
Spora odpowiedzialność spoczywa na portalach plotkarskich, które z ciał celebrytek uczyniły swego rodzaju dobro wspólne, nieustannie poddając je brutalnej ocenie. Ma to swoje konsekwencje w postaci rosnącego u kobiet niezadowolenia ze swojego ciała. Tym bardziej, że nieprzychylne komentarze mogą nas zaatakować zewsząd, paść nawet z ust najbliższych.
Jak wynika z ubiegłorocznych badań WHO, ponad 60 proc. polskich nastolatek uważa się za zbyt grube, przy czym u połowy z nich nie zauważono żadnej nadwagi. Wśród 42 krajów zajmujemy niechlubne pierwsze miejsce, jeśli chodzi o negatywną samoocenę młodych dziewcząt. Siedem lat temu, głośnym echem odbił się raport TNS OBOP, który wykazał, że aż 70 proc. Polek mając wystarczające fundusze, poddałoby się operacji plastycznej.
Wiele się od tego czasu, jak widać, nie zmieniło. Z czego to wynika? Swój udział ma tu bez wątpienia zjawisko body shamingu, polegające na poniżaniu i zawstydzaniu z powodu wyglądu. Zjawisko wyjątkowo silnie zakorzenione we współczesnej popkulturze promującej to, co idealne, a zarazem odrzucającej to, czemu do ideału nieco dalej.
Mamy obecnie do czynienia z pewnego rodzaju paradoksem. Z jednej strony bowiem pojawia się wyraźna niezgoda na dalsze lansowanie nierealistycznych wzorców kobiecego piękna.
Coraz większą popularnością cieszą się kampanie reklamowe i pokazy mody z udziałem puszystych oraz niepełnosprawnych modelek, które mają promować różnorodność i udowadniać, że piękno ma rozmaite oblicza, że pięknym i wartościowym można – a nawet trzeba – czuć się niezależnie od rozmiaru noszonego ubrania, koloru skóry czy kondycji cery. Że aparycja nie determinuje naszej wartości, wreszcie – że aby być szczęśliwym, trzeba zaakceptować siebie, ze wszystkimi niedoskonałościami ciała.
Zawrotną karierę robi dziś modelka XXL Ashley Graham oraz cierpiąca na bielactwo Winnie Harlow, a idea tzw. ciałopozytywności (z ang. body positivity) ma coraz bardziej, nomen omen, pozytywny wpływ na branżę modową i urodową.
Z drugiej strony jednak, zadowolenie kobiet z własnego wyglądu zamiast wzrastać, maleje, szybując w dół wraz z każdym złośliwym komentarzem dotyczącym ich wyglądu, a zwłaszcza wagi. Złośliwości mamy tymczasem pod dostatkiem – w dużej mierze dzięki mediom społecznościowym, które zapewniając anonimowość, stały się wymarzoną przestrzenią dla osób praktykujących body shaming.
Bywa, że przybiera on pozornie niegroźne formy. Kpiny na temat nadwagi występują nierzadko pod płaszczykiem troski o czyjeś zdrowie. Bo, jak wiadomo, otyłość to poważna choroba. Pytanie tylko, czy otyli powinni nieustannie się wstydzić, przepraszać za to, jak wyglądają.
Jak bardzo jesteśmy niezadowoleni ze swojego wyglądu, potwierdzają rozmaite badania na ten temat. A dodać trzeba, że dyskryminacja z uwagi na wygląd niesie poważne konsekwencje. Czując się źle w swoim ciele zaczynamy unikać interakcji z ludźmi, jesteśmy mniej pewni siebie. W skrajnych przypadkach skutkiem może być depresja.
Jak podaje brytyjsko-amerykańska agencja prasowa SWNS, według najnowszego sondażu, prawie połowa dorosłych jest zawstydzana przez osoby ze swojego otoczenia z powodu wyglądu. Choć prym wiedzie waga, pretekstem do body shamingu bywają nie tylko nadprogramowe kilogramy, ale też włosy, brwi czy… wielkość stóp.
W ankiecie przeprowadzonej wśród 2 tys. osób 56 proc. uczestników przyznało, że padło ofiarą nieprzyjemnych komentarzy na temat wyglądu. Dwóch na pięciu respondentów wyjawiło, że za każdym razem po tego typu doświadczeniach czują niepewność, wstyd i upokorzenie. Zaledwie jedna czwarta uczestników stwierdziła, że „czuje się komfortowo” w swoim ciele.
"Wielu z nas na co dzień zmaga się z kompleksami na tle swojego wyglądu, bardzo często z powodu komentarzy innych, co jest naprawdę smutne. Zdecydowanie sprzeciwiamy się zawstydzaniu i poniżaniu innych ludzi wszędzie tam, gdzie to się obecnie dzieje: w mediach, miejscu pracy czy relacjach" – wyjaśnia Zoe Griffiths, dietetyczka i globalny dyrektor ds. żywienia w WW, dawniej Weight Watchers.
O tym, że zawstydzanie jest niewłaściwą drogą do przekonania kogoś do zmiany nawyków na zdrowsze, powiedziano już wiele. A jednak body shaming ma się świetnie – także na naszym podwórku.
Dość wspomnieć kontrowersyjną kampanię społeczną mającą na celu zachęcenie do zdrowego odżywiania. W miastach pojawiły się plakaty m.in. opatrzone hasłami namawiającymi do tego, by żyć, zamiast "żreć". Efekt? Zarzuty o stygmatyzację otyłych i wpędzanie ich w poczucie winy. Oraz, o ironio, zupełny brak społecznej wrażliwości.
"Zawstydzanie powoduje, że ludzie czują się gorzej. Obniża to ich poczucie własnej wartości. Powoduje, że czują się przygnębieni, a w rezultacie mają większą skłonność do zachowań autodestrukcyjnych" – przekonywała swego czasu w rozmowie z BBC Jane Ogden, profesorka psychologii zdrowia na University of Surrey.
Jej słowa potwierdzają badania przeprowadzone przez naukowców behawioralnych z University College London, które wykazało, że zamiast zachęcać ludzi do odchudzania, zawstydzanie prowadzi do zwiększenia masy ciała u ofiar body shamingu. Na szczęście coraz donioślejsze są głosy wsparcia dla osób o wyglądzie nieprzystającym do obowiązującego kanonu piękna, a ruch body positivity zatacza coraz szersze kręgi.
Miejmy nadzieję, że w społecznej mentalności nastąpi zmiana – że bezpardonowe ocenianie wyglądu innych zacznie budzić słuszny opór, a niewybredne komentarze na temat czyjejś aparycji staną się towarzyskim faux pas. Bo wstydzić się powinni właśnie ci, którzy zawstydzają.