Bezdomni Polacy nie chcą wracać do kraju
Tegoroczna zima była dotychczas łaskawa dla ludzi pozbawionych dachu nad głową. W grudniu słupek rtęci nawet w nocy nie spadał poniżej zera. Mimo to przed noclegownią charytatywnej organizacji kościelnej Stadtmission, niedaleko berlińskiego dworca kolejowego Hauptbahnhof, na długo przed otwarciem tworzy się długa kolejka oczekujących.
Kilkadziesiąt osób - w większości mężczyzn wyczerpanych całodzienną wędrówką ulicami Berlina - czeka niecierpliwe na zaproszenie do środka, zabijając dłużący się czas opowieściami o przeżyciach minionych godzin. Wśród ludzi tłoczących się na schodkach do recepcji niepodzielnie króluje język polski.
Za metalowymi drzwiami w ciepłej jadalni na bezdomnych czeka gorąca zupa, herbata i kawa, kanapki, a nawet kawałki pizzy. Po posiłku jest czas na kąpiel. Następnie wolontariusze kierują swoich podopiecznych do pokoi, jednak część z nich układa się do snu na podłodze stołówki. Tutaj mają przez całą noc w zasięgu ręki coś do jedzenia, w dużej sali czują się pewniej niż w kilkuosobowych pokojach z nieznajomymi. Rano wszyscy muszą opuścić noclegownię. Czeka ich kolejny dzień włóczęgi po ulicach stolicy Niemiec. Spędzą go na zbieraniu butelek, sprzedawaniu gazet lub proszeniu o datki.
Jednym z pensjonariuszy jest po raz pierwszy od dłuższego czasu brodaty 41-latek ze środkowej Polski, od ponad trzech lat w Berlinie. Zdaniem pracowników organizacji charytatywnych jego historia jest typowa dla większości bezdomnych z Europy Środkowo-Wschodniej. Po zniesieniu w 2011 roku ograniczeń w dostępie do niemieckiego rynku pracy mieszkańcy tych krajów hurmem ruszyli nad Szprewę po złote runo. Wielu odniosło sukces, jednak część wylądowała na ulicy - wskutek niesprzyjających okoliczności, ale także własnych błędów.
"Początek był bardzo obiecujący" - opowiada Grzegorz. Wspomina, że całkiem niezła pensja za pracę na budowie pozwoliła mu nawet na wynajęcie mieszkania. "Jednak wkrótce zaczęły się schody" - zastrzega. Właściciel firmy, berliński Turek, zapłacił mu za kolejny miesiąc tylko połowę uzgodnionej stawki, a następnie zbywał go zaliczkami, po 100 euro na tydzień, aż "w końcu całkiem przestał płacić" - mówi Grzegorz, zaciągając się kolejnym papierosem.
Utrata mieszkania, alkohol, wstyd przed powrotem do Polski "na tarczy" i w końcu życie na ulicy - to typowe etapy na równi pochyłej prowadzącej do bezdomności. Dzięki znajomemu Grzegorz dostał kolejną szansę - kąt do spania, dorywcze zajęcia, potem zasiłek dla bezrobotnych Harz IV (390 euro) plus dodatek na mieszkanie. "Przez własną głupotę to także straciłem" - przyznaje. "Nie wrócę do Polski" - mówi Grzegorz tłumacząc, że wstyd mu przed rodzicami oraz synem, i zapewnia: "Jeszcze stanę na nogi".
Jego szanse na powrót do normalnego życia nie są jednak wielkie. Jak sam przyznaje, jedna trzecia znajomych z berlińskich ulic już nie żyje. Choroby, alkohol, wypadki, samobójstwa - wylicza przyczyny wykruszania się kolejnych osób z jego "paczki".
Bezdomni, którzy mimo niesprzyjających okoliczności nadal żyją, zawdzięczają to ludziom pokroju Artura Dargi. Pochodzący z Wrocławia 50-latek co noc objeżdża Berlin minibusem Stadtmission w poszukiwaniu ludzi potrzebujących pomocy. Darga, berlińczyk od blisko 30 lat, zna na pamięć większość miejsc, w których zimą chronią się bezdomni. Składająca się z dwóch osób załoga pojazdu "Kaeltebus" wspomaga zziębniętych herbatą, kawą i czekoladą, a także dobrym słowem.
Pod wiaduktem kolejowym na Friedrichstrasse ulokowało się kilku obywateli krajów bałkańskich. Kolorowe kołdry zapewniają im ochronę przed zimnem. Ciasteczka cieszą się wśród nich dużym powodzeniem, na kawę nie ma tym razem chętnych. Na Kreuzbergu przed klatką schodową zainstalował się Niemiec wyróżniający się fryzurą afro. "Kawa? Chętnie" - mówi, nie przestając wykrzykiwać niezrozumiałych haseł w kierunku znajdującej się po drugiej stronie ulicy restauracji.
Pod jednym z mostów okutany "na cebulę" śpi na materacu Rafał. Historia betoniarza-zbrojarza z Sosnowca do złudzenia przypomina opowieść Grzegorza - "praca na budowie, dobra pierwsza pensja, euforia, potem coraz niższe wypłaty, zupełny brak pieniędzy, alkohol, odwykówka, nawrót nałogu". "Nie mogę wrócić do Polski, co powiem swojemu 6-letniemu synowi?" - pyta Rafał z płaczem. Na pocieszenie dostaje kubek kawy i tabliczkę czekolady.
Pracownicy Stadtmission proponują wszystkim miejsce w noclegowni, lecz Rafał - tak jak większość bezdomnych - odmawia. "Nie możemy stosować przymusu, możemy tylko proponować nocleg" - wyjaśnia Darga.
"Pomagając bezdomnym, trzeba rozmawiać z nimi jak równy z równym" - podkreśla Darga. "Tylko w ten sposób można zdobyć ich zaufanie, a bez zaufania nie jesteśmy w stanie pomóc" - tłumaczy. Wrocławianin mieszkający w Berlinie od końca lat 80. z własnego doświadczenia wie, o czym mówi. Przez wiele lat sam miał problem z narkotykami, zanim nie wyrwał się z nałogu i postanowił pomagać innym.
Z oficjalnych statystyk wynika, że w Berlinie na ulicy żyje od 700 do 1 000 bezdomnych. To "kompletna bzdura" - oburza się Dieter Puhl, szef Stadtmission na berlińskim dworcu ZOO, legendarnym miejscu spotkań narkomanów. Jego zdaniem armia bezdomnych w Berlinie liczy co najmniej 4 000 osób. Jak twierdzi, władze miasta celowo zaniżają liczbę bezdomnych, by ukryć przed opinią publiczną własne zaniedbania. "W Berlinie jest 500 miejsc w noclegowniach. Przy liczbie 700 bezdomnych nie byłby to zły wynik; natomiast przy 4 tys. potrzebujących - to katastrofa" - tłumaczy Puhl.
Jak ocenia, 60-70 proc. osób bez dachu nad głową w Berlinie to przybysze z Europy Środkowo-Wschodniej, głównie z Polski. Jeden z nich, Janek z okolic Gdańska, mieszkał tutaj na ulicy przed naszą placówką - opowiada Puhl. Wspomina, że Polak ogrzewał się, siadając na kratkach wentylacyjnych metra. Pod koniec nie był już w stanie się poruszać; zmarł w zeszłym roku.
Potrzebuję więcej pieniędzy, żeby pomagać ludziom - mówi Puhl. Narzeka, że budżet z kasy miasta nie wystarcza. "W Berlinie jest coraz więcej superbogatych Rosjan i Polaków. Wchodząc do drogich sklepów w Berlinie, często potykają się o bezdomnych. Może mogliby sięgnąć do kieszeni i wspomóc nas? To przecież ich rodacy" - sugeruje szef Stadtmission przy Bahnhof ZOO.
W Berlinie tylko pod skrzydłami należącej do Kościoła ewangelickiego Diakonii (Diakonie) działa kilkadziesiąt organizacji charytatywnych. Krytycy takich rozwiązań uważają, że rozbudowany system pomocy działa demotywująco i utrwala bezdomność zamiast z nią walczyć.
Od trzech lat w Berlinie działają Aniołki chroniące przed mrozem - pracownicy socjalni informujący bezdomnych z Europy Środkowo-Wschodniej o przysługujących im prawach. "Naszym celem jest mobilizowanie tych ludzi poprzez pokazywanie im możliwości wyjścia z bezdomności" - tłumaczy jeden z Aniołków Marie-Therese Reichenbach. Do ubiegłej zimy w tym projekcie uczestniczyła też Polka, ale ze względu na obcięcie przez miasto funduszy musiała odejść.
"Mieszkańcy Europy Wschodniej szybciej niż Niemcy lądują na ulicy ze względu na brak znajomości języka i przepisów. A przecież gros z nich chce pracować, a nie tułać się po ulicy" - tłumaczy 30-latka z kilkuletnim doświadczeniem pracy z bezdomnymi na Łotwie i w Rosji.
"Chcemy sprawić, by noclegownie stały się niepotrzebne" - deklaruje Marie-Therese. "Wiem, że to niemożliwe, ale próbować trzeba" - dodaje.