Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Podróż za milion zdjęć: Na zamartwianie się zawsze przyjdzie czas

Podróż za milion zdjęć: Na zamartwianie się zawsze przyjdzie czas
Czas apokalipsy XXI wieku, czyli boje o papier toaletowy i "czyszczenie" półek z żywnością. A w głowie mojej zrodziło się pytanie: jak zachowalibyśmy się w obliczu zagrożenia poważniejszego niż pandemia koronawirusa? Dobrze, że byłem w drodze do Melbourne.
Reklama
Reklama

3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!

Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile byś nie pracował i ile byś nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto. Kiedy zapytał szefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie nie może nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz, jak to się zaczęło...

Nie tylko obywatele spanikowali. Wygląda na to, że rządzący "nawalili w portki". Odgrodzili się murem od potrzebujących w obawie o własną skórę. Nie mnie oceniać czy słuszne to, czy karygodne, faktem jest, że w krytycznej sytuacji zwróciliśmy się przeciw sobie i że rządy większości państw nie były przygotowane na to co się wydarzyło. Ech, co tam...

Pożegnałem się z Pauliną. Nie mogłem spóźnić się na samolot do Melbourne - kolejnego mogło już nie być. I faktycznie, po wylądowaniu okazało się, że Australia podobnie jak cała Europa i większość państw na świecie, zamyka granice. Także te powietrzne.

Leciałem liniami Qantas - jednymi z najlepszych na świecie! Podróżowałem już Emiratami i Qatar Airways, a teraz Qantas! Zaraz po starcie podano posiłki, przyniesionoi też poduszki i kocyki, a nawet serwowano alkohol. Tylko kilku pasażerów miało na twarzy maski. Nie nosiła ich natomist załoga samolotu ani, jak się później okazało, obsługa lotniska w Melbourne.

Podczas tych 7 godzin lotu opróżniłem im barek, zagryzłem orzeszkami i obejrzałem kilka odcinków "Jumanji".

Po wylądowaniu nikt nie sprawdzał nam temperatury, ani nie pytał o stan zdrowia. A służba celna w Australii słynie na świecie z dociekliwości. Potrafią nawet zajrzeć na konto Google i przekopać Facebooka. Odmowa odblokowania telefonu oznacza odmowę wjazdu do kraju. Nie myślcie jednak, że ktoś czyta te wiadomości. Podłączają laptop lub telefon pod kompa i wyłapują kluczowe słowa. Jeśli więc znajdą coś o pracy, na przykład porozsyłane CV, to więcej jak pewne, że nie wpuszczą. Oczywiście kontrole są wyrywkowe.

Każdy turysta ma obowiązek posiadać minimum 10 tysięcy dolarów na swoje utrzymanie, podróże i ewentualne wypadki losowe. Całe szczęście, że moja australijska "rodzina" wysłała list z zaproszeniem. A gdy jeszcze celnik zobaczył, że moi gspodarze jako adres podali Melbourne-Balwyn, czyli najbogatszą dzielnicę, gdzie wille "chodzą" po milionie, a przy krawężnikach parkują najnowsze samochody, nie spytał o kasę i nie sprawdził bagaży. A w nich przecież przemycałem fajki.

Najlepsza jednak była odprawa pewnej muzułmanki, która na wszystkie pytania celnika odpowiadała przeszczęśliwa: YES, YES. OK.

- Ma pani kaszel? - Yes, yes. Uśmiech.
- Choruje pani na koronawirusa? - Yeees. Ok. I "banan na japie".

W kolejce wybuchły salwy śmiechu.

Ja byłem następny. Poinformowano mnie tylko o obowiązkowej kwarantannie i "witamy". Ani pracownicy lotniska nie zabezpieczali się, ani moi gospodarze nie siedzieli w czterech ścianach, a na kwaterę dotarłem przez nikogo nie niepokojony publicznym transportem. I tak z setką dolarów w kieszeni i 20 na koncie rozpoczynałem nowy rozdział w życiu w krainie kangurów. Po raz trzeci.

Kto pamięta historię mojej australijskiej "rodziny"? Ewa i Andrew własnymi rękami (i narzędziami) postwawili dom. Od wbicia pierwszej łopaty w ziemię, aż po komin. Po ukończeniu wystawili go na licytację i "opchnęli" za  półtora miliona dolarów. A teraz w głowie mieli już nowy projekt i kolejne pomysły na przyszłość. I znowu byłem im potrzebny.

Czekała mnie jednak kwarantanna. Chociaż były gokarty, elektryczne deskorolki i longobardy, to przez 2 tygodnie nie mogłem ruszać się poza teren trawnika. Na szczęście miałem nadal dostęp do instrumentów: gitary, pianina i saksofonu. No i najwspanialszrgo psa świata! Wiedziałem, że jakoś to zniosę.

A, że życie w podróży to nieustanna sinusoida to trzeba się cieszyć z chwili, bo moment i szczęście może się nas odwrócić. Najlepiej więc dać się ponieść fali i serfować. Jak na Australię przystało!

Londynek.net objął patronat nad projektem.

Podróżnicze opowieści Tomasza można śledzić na Instagramie w codziennym INSTA STORY @travel4million oraz na Facebooku: Podróż Za Milion Zdjęć.

Zdjęcia: FB/Tomasz Dworczyk/ Podróż za milion zdjęć

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 4.1 / 10

Czytaj więcej:

Podróż za milion zdjęć: Przypadkowa ofiara koronawirusa

Podróż za milion zdjęć: O tym jak Corona trafiła do Wietnamu i nie tylko...

Podróż za milion zdjęć: Wietnamskie wesele

Podróż za milion zdjęć: Świat musiał zwolnić...

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 29.03.2024
GBP 5.0300 złEUR 4.3009 złUSD 3.9886 złCHF 4.4250 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama