Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

2. rocznica agresji Rosji: "Nie ma jednego obrazu wojny w Ukrainie"

2. rocznica agresji Rosji:
Okładka najnowszej publikacji autora i Tomasz Szerszeń ze swoją książką "Wszystkie wojny świata" z 2015 r. (Fot. Facebook/wydawnictwo słowo/obraz terytoria)
"Nie ma jednego obrazu wojny. Każda opowieść o wojnie rozpada się zawsze na wiele różnych opowieści. To napięcie widać dziś w Ukrainie, gdzie wielość opowieści i doświadczeń – często bardzo różnych - zderza się z oficjalnym obrazem" twierdzi Tomasz Szerszeń, autor książki "Być gościem w katastrofie". 24 lutego mija 2. rocznica ataku Rosji na Ukrainę.
Reklama
Reklama

"Być gościem w katastrofie" to antropologiczny esej o patrzeniu na obrazy wojny w Ukrainie. Napisał pan, że współczesna wojna wchodzi przez oczy, że wojna to sprawa wzroku, patrzenia. Czy na wojnę można zatem patrzeć poprzez jej wizualność, odwołując się do takich narzędzi, jakbyśmy patrzyli na sztukę?

Tomasz Szerszeń:  - Przede wszystkim warto powiedzieć, że w naszej - zachodniej - kulturze wzrok jest i był od zawsze uprzywilejowanym zmysłem. Bardzo wiele zjawisk zostało tak ukształtowanych przez naszą kulturę, żeby "być dobrze zobaczonymi", "atrakcyjnymi wizualnie". Współczesna wojna również ma taki spektakularny, wizualny charakter.

Z kolei rozpoznanie, że wojna to "sprawa wzroku" nie jest oczywiście nowe. Już Goya, czujny obserwator wojennych wydarzeń, które rozgrywały się na Półwyspie Iberyjskim podczas powstania Hiszpanów przeciwko władzy Napoleona, zwracał uwagę na specyficzną pozycję świadka okropności wojny: kogoś, kto jednocześnie kieruje się imperatywem świadczenia przez wzrok, a drugiej strony straumatyzowanego tym widokiem. Goya mówi jednocześnie: "ja to widziałem" i "nie można na to patrzeć".

Wydaje mi się, że ten paradoks dobrze oddaje ambiwalentny charakter obrazów wojny i naszego nań patrzenia. Jeśli zaś chodzi o sztukę: wiele prac powstających współcześnie wobec dziejących się na świecie konfliktów przybiera formy komentarzy do innych obrazów – to takie "obrazy o obrazach".

Zresztą, antropologiczne podejście do wizualności, raczej nie rozdziela w mocny sposób sztuki i nie-sztuki, tylko stara się traktować to całościowo i pokazywać, jak te artystyczne i nieartystyczne obrazy na nas oddziałują i w jaki sposób "żyją własnym życiem".

Jaki jest zatem obraz wojny w Ukrainie? A może nie jest to wcale jeden obraz, ale obrazy?

- Nie ma jednego obrazu wojny. Wbrew temu, czego uczyliśmy się w szkole, każda opowieść o wojnie – podobnie jak każda opowieść o historii – rozpada się zawsze na wiele różnych opowieści oddających wiele różnych punktów widzenia, różnych perspektyw.

Wszelkie próby ujednolicenia tego obrazu mają zwykle upraszczający charakter i wiążą się z polityką historyczną. To napięcie widać dziś również w Ukrainie, gdzie wielość opowieści i doświadczeń – często bardzo różnych i na swój sposób ambiwalentnych – zderza się z oficjalnym obrazem tej wojny.

Co z antropologicznego punktu widzenia odróżnia tę wojnę od innych konfliktów?

- Z pewnością mamy do czynienia z przemianą, która wiąże się z technologią i z mediami społecznościowymi. Nigdy do tej pory ci niebiorący udziału w wojnie nie byli tak blisko wydarzeń na froncie. Nigdy też ten strumień obrazów nie miał tak rozproszonego, demokratycznego charakteru: figura wszechmocnego reportera, który poprzez obrazy opowiada nam świat, i którą znamy z czasów wojny w Wietnamie, Jugosławii czy nawet II wojny światowej, w pewnym sensie stała się anachroniczna.

Same obrazy zaś nie tylko ujawniają to, co się dzieje, ale również same mobilizują do działania. Przy całym tym natłoku obrazów nigdy chyba nie byliśmy tak bardzo wobec nich nieufni. Media społecznościowe stały się polem codziennej bitwy o prawdę – ilość fake newsów i manipulacji cały czas stawia pod znakiem zapytania to, co widzimy.

Wydaje mi się, że ta wojna ma jeszcze jeden ważny aspekt. Toczy się bowiem w kontekście tzw. katastrofy klimatycznej i po raz pierwszy tak mocno konfrontuje nas z pytaniem o środowiskowe koszty tej i innych wojen.

A kim my jesteśmy – świadkami zbrodni, widzami medialnego spektaklu, przypadkowymi gapiami?

- To chyba najtrudniejsze pytanie, które cały czas powraca w książce. Myślę, że każdym po trochu, ale żadnym w pełni. Przede wszystkim możemy w każdej chwili wyłączyć telewizor lub Internet, odciąć się emocjonalnie. Tego komfortu nie mają dziś ludzie w Ukrainie, Syrii, Palestynie. Dlatego my raczej "bywamy" niż "jesteśmy".

Jesteśmy jak gość, który w każdej chwili może opuścić miejsce, w którym przebywa. Wydaje mi się zresztą, że to bardzo charakterystyczna dla późnego kapitalizmu forma (nie)zaangażowania w świat – kiedy coś przestaje nam odpowiadać, po prostu "odłączamy się". A jednocześnie zobaczone obrazy z nami w jakiś sposób zostają…

Od 24 lutego 2022 r., gdy rozpoczęła się inwazja Rosji na Ukrainę, zostaliśmy zalani ogromem obrazów przedstawiających cierpienie Ukraińców. Czy nie jest też tak, że paradoksalnie ten ogrom obrazów nas znieczulił na cierpienie?

- Na ten problem zwracała już uwagę Susan Sontag w swoim głośnym eseju "Widok cudzego cierpienia". Nadmiar obrazów angażuje nas emocjonalnie, ale równocześnie sprawia, że szybko "wypalamy się emocjonalnie", że tracimy zainteresowanie. To węzeł nie do rozplątania: imperatyw etycznego zaangażowania nie pozwala nam odwracać wzroku od widoku wojennych okrucieństw, a jednocześnie uporczywe patrzenie na obrazy ludzkiego cierpienia ma w sobie wiele z swoiście rozumianej pornografii.

Zwraca pan także uwagę, że patrzenie ma swój kres. Co nam zatem umyka, czego nie widzimy?

- Przede wszystkim uwaga mediów (a wraz z nią nasza) nigdy nie jest rozproszona, tylko kanałowa. Nasza kultura tak niestety funkcjonuje, że ciągle potrzebujemy też nowych wizualnych bodźców. Nieuchronnie więc wojna w Ukrainie przysłoniła np. kryzys na granicy polsko-białoruskiej czy to, co dzieje się w Syrii. Dziś to wydarzenia w Palestynie na swój sposób "przysłaniają" Ukrainę.

W przypadku obrazów wojny warto też zachować pewną nieufność: wbrew pozorom wiele rzeczy dzieje się przecież poza obszarem tej nieustannej transmisji, w "plamce ślepej" mediów i naszej uwagi.

Czy takie określenia jak patrzeć, zaczynać, uchodzić, cierpieć, przeżywać, nienawidzić, dokumentować, przekraczać, dekolonizować, pisać mogą mieć dzisiaj inne znaczenie niż miały przed 24 lutego 2022 r.?

- Wojny zawsze są niezwykle silnymi doświadczeniami: z jednej strony niszczą – życia, materialne dziedzictwo – z drugiej jednak mają, paradoksalnie, silnie kulturotwórczy potencjał. Z pewnością więc ta wojna dołoży coś ważnego do uniwersalnego słownika wojen.

Gdybym miał wskazać jedno z tych słów-haseł, których używam w mojej książce, to byłaby to dekolonizacja. Rosyjska agresja sprawiła, że nie tylko Ukraińcy, ale też inne narody z Europy Wschodniej i Środkowej, ale też z Kaukazu i Azji Środkowej, zaczynają zupełnie inaczej patrzeć na swoją historię i teraźniejszość, na imperialno-kolonialną rolę Rosji i ZSRR.

Takie spojrzenie w poprzek na swoją historię (którą przecież zwykle przyjmujemy, jako coś z góry danego) bywa często nie tylko oswobadzające, ale i inspirujące.

Wybuch wojny sprawił, że zaczęto wskazywać na analogie z przeszłości. I tak Mariupol miał przypominać popowstaniową Warszawę, wspomnienia ukrywających się w schronach Ukraińców zaczęły przywoływać na myśl wspomnienia Żydów ukrywających się w czasie wojny w bunkrach czy kryjówkach…

- Nie chodzi tu o proste analogie historyczne. Bardziej interesują mnie pewne gesty i obrazy, które wskazują na podobieństwa ludzkich zachowań w sytuacjach granicznych. Zderzenie pewnych obrazów i relacji, np. z Buczy czy Mariupola, z tymi pochodzącymi z choćby z czasów II wojny światowej pozwala wejść głębiej w "gramatykę wojny", zrozumieć jej mechanizmy, ale też odsłonić stosowane przez artystów strategie obrazowania.

Swoje rozważania rozpoczyna pan jednak od opowieści o charkowskim Domu "Słowo"…

- Dom "Słowo" to dla mnie symbol nie tyle nawet tej wojny, co złożonych relacji rosyjsko-ukraińskich przez ostatnie sto lat. Historia tego niezwykłego miejsca i ludzi z nim związanych to opowieść o komunistycznej utopii i narodowym przebudzeniu, o wschodnioeuropejskiej nowoczesności, ale też o terrorze, wymazaniu i bezwzględnej imperialnej polityce.

Historia eksterminacji ówczesnego pokolenia ukraińskich artystów i intelektualistów to jednocześnie ciągle żywa rana (którą wojna na nowo otworzyła), jak i punkt wyjścia do zbudowania mocnej antyimperialnej tożsamości. W książce opowieść o Domu "Słowo" jest również klamrą, poprzez którą wprowadzam w historię tej wojny swoją własną opowieść.

A jak pan odnalazł się w tej wojennej opowieści?

- Historia, którą kończę książkę, wiąże się z moją rezydencją artystyczną, którą miałem odbyć w charkowskim Domu "Słowo" wiosną 2022 r. i która z oczywistych względów nie doszła do skutku. Od zawsze interesuje mnie, w jakim miejscu nasza prywatna historia splata się z tą wielką, uniwersalną historią i jakie są tego konsekwencje.

Ale można na to spojrzeć o wiele szerzej. Właściwie każdy – świadomie lub nie – musiał się jakoś określić wobec tego, co się dzieje za wschodnią granicą. Uporczywe patrzenie lub – dla odmiany – odwracanie wzroku wobec wojny czy katastrofy to figury naszego zaangażowania w świat. Mniej interesuje mnie ich etyczny wymiar, bardziej zaś właśnie antropologiczny.

Czy z punktu widzenia obserwacji antropologicznych wojna w Ukrainie jest już tematem zamkniętym? A może ten obraz nie jest skończony, dopóki konflikt trwa?

- Uważam, że historycy, antropolodzy czy artyści nie powinni mówić czegokolwiek w definitywny sposób. Archiwa tej wojny są jeszcze do odkrycia, do zbadania. Dopiero po czasie ukaże się bezmiar cierpienia, które ta wojna wywołała, jej wpływ na środowisko i na wiele innych obszarów, o których w tej chwili nawet nie myślimy.

Nie chciałbym więc, żeby moja książka była traktowana jako jakiś definitywny głos w dyskusji o tej wojnie. To raczej jeden z wielu możliwych punktów widzenia. Chciałbym jednak, żeby to wybrzmiało: napisałem ją, gdyż czułem, że tak trzeba i że to jest potrzebne: że w ten sposób dokładam jakąś małą cegiełkę do zrozumienia tego, co się tam dzieje i co się dzieje z nami samymi. Taka jest też rola humanistyki i sztuki.

(Zdjęcia: Getty Images)

***

Tomasz Szerszeń - antropolog kultury, eseista, fotograf. Autor książek: "Być gościem w katastrofie" (2024), "Wszystkie wojny świata" (2021), "Architektura przetrwania" (2017), "Podróżnicy bez mapy i paszportu" (2015), redaktor antologii "Oświecenie, czyli tu i teraz" (2021). Adiunkt w Instytucie Sztuki PAN, redaktor "Kontekstów". Autor wielu projektów fotograficznych pokazywanych na wystawach w Polsce i za granicą, współautor projektów teatralnych. Jego książka "Wszystkie wojny świata" otrzymała w 2022 roku Nagrodę Literacką Znaczenia i Nagrodę Główną Academia, była też nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii esej.

Książka "Być gościem w katastrofie" ukazała się 21 lutego nakładem wydawnictwa Czarne. 

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 1.55 / 9

Komentarze
  • Celestyn76
    29 lutego, 01:38

    Co to za nowomowa ,,w Ukrainie,,w języku polskim mówi się i pisze ,,na Ukrainie,,

  • Edi
    7 marca, 16:43

    tak i tych rosjan co przez okna wyrzucali i palili w 2014 roku co wkorwilo Putina , tego nie bylo. Miarka sie przebrala proste

Dodaj komentarz
Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 26.04.2024
GBP 5.0414 złEUR 4.3225 złUSD 4.0245 złCHF 4.4145 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama