Maciej Woroch: "Londyn potrafi cię przytulić”
Po 16 latach pracy i życia w Londynie, Maciej Woroch napisał o nim książkę. Publikacja "Londyn po mojemu. Spacerem po mieście i historii” pełna jest anegdot, a także porad dla podróżników.
Czy listopad to dobry miesiąc, żeby wybrać się na weekend do Londynu?
Maciej Woroch: - Myślę, że tak. Londyn i Anglia mają trochę łagodniejszą aurę niż Polska. W listopadzie ciągle jeszcze zdarzają się dni, kiedy w Polsce już trzeba chodzić w kurtce, a tam można jeszcze wybrać się na spacer w swetrze i marynarce. W listopadzie w Londynie powoli zaczyna już pachnieć świętami Bożego Narodzenia.
W tym roku 5 listopada zapalono już lampki na Oxford Street. To zawsze bardzo duże wydarzenie. Te lampki dają niesamowity klimat, bo kiedy robi się już naprawdę zimno, ciemno - a ta ciemność w Anglii potrafi być dotkliwa, one bardzo ocieplają miasto.
Niedawno ukazała się twoja książka "Londyn po mojemu. Spacerem po mieście i historii”. Piszesz m.in., że nie warto poddawać się różnym mitom. Na przykład, że weekend w Londynie musi być kosztowny. Naprawdę da się zorganizować budżetowy wyjazd?
- Londyn jest drogim miastem. Ale jest wiele atrakcji, które wydaje nam się, że musimy zaliczyć - one faktycznie sporo kosztują, a moim zdaniem wcale nie są tego warte. Dla mnie takim najlepszym przykładem jest wchodzenie na The Shard, najwyższy budynek w Londynie albo przejażdżka na diabelskim młynie London Eye. By przez pół godziny zobaczyć ze szklanej kopuły panoramę centrum miasta, trzeba zapłacić około 30-40 funtów za osobę, czyli niemal 200 zł.
Moim zdaniem lepiej jest przespacerować się za darmo nad Tamizą i poczuć atmosferę miasta. Można nocować trochę dalej od centrum, w mało znanych, angielskich sieciówkach, które trzymają całkiem przyzwoity standard. I już tylko na tych dwóch ruchach da się sporo zaoszczędzić.
Co prawda będziemy musieli trochę dłużej dojeżdżać, ale to nie znaczy, że na tych dojazdach zbankrutujemy, bo póki jesteśmy w drugiej strefie, to ciągle trzymamy się rozsądnych wydatków. Wstęp do większości londyńskich muzeów i galerii na ekspozycję stałą jest darmowy.
Które muzeum polecasz szczególnie?
- Nie sposób wymienić wszystkich, ale zdecydowanie warto wybrać się do Muzeum Brytyjskiego, które jest nie tylko najstarszym publicznym muzeum na świecie, ale też posiada jedną z największych kolekcji. Są w nim zabytki chyba z każdej kultury i cywilizacji.
Moja przyjaciółka mówi, że gdy pierwszy raz weszła do tego muzeum, poczuła się tak, jakby wpadła do "dziupli pasera”, i to największego na świecie. Zawsze bawi mnie to porównanie, ale trzeba przyznać, że zbiory robią kolosalne wrażenie.
Owszem, za niektóre atrakcje turystyczne - zwłaszcza dla dzieci, trzeba zapłacić, ale z mojego doświadczenia wynika, że większość dzieciaków największą frajdę ma jadąc na górze piętrowego autobusu.
W Londynie mieszkasz i pracujesz od 16 lat. Wcześniej byłeś korespondentem wojennym w Iraku, Afganistanie i Syrii. Jak to się stało, że pewnego dnia przeniosłeś się do stolicy Wielkiej Brytanii?
- Po powrocie z Iraku i Afganistanu w redakcji "Faktów” zastanawiano się, jak mnie zagospodarować. Londyn wydawał się dobrym rozwiązaniem z powodu wielu ważnych tematów, ale także jako świetny punkt wypadowy do najdalszych miejsc globu. I to się wciąż sprawdza.
Np. ostatnio koledzy z Polski mieli problem, by dolecieć do Izraela, a z Londynu samoloty latały do Tel-Awiwu dwa czy trzy razy dziennie. Relacjonuję więc nie tylko ważne wydarzenia ze Zjednoczonego Królestwa, ale także z różnych innych miejsc na świecie.
Mieszkam w Londynie na stałe od 2008 roku, choć już wcześniej, kiedy Polacy zaczęli masowo emigrować na Wyspy, często tutaj przyjeżdżałem. Ostatnio do mnie dotarło, że większą część mojego dorosłego świadomego życia, spędziłem już w tym mieście. Zawsze się śmieję, że jak lecę z Londynu do Warszawy, to mówię, że jadę do domu. A jak lecę do Londynu, to też mówię, że jadę do domu. Typowe rozterki emigranta.
W książce zdradzasz trochę kulisów pracy korespondenta. Często to wielogodzinne czekanie na to, co się ma wydarzyć i… moknięcie na deszczu. Bo nie da się ukryć, że w Londynie często pada.
- Pada zawsze wtedy, kiedy akurat człowiek ma dyżur przed parlamentem (śmiech). Z pracą niestety tak jest, że my jako ekipa telewizyjna - a konkretnie ja, bo od jakiegoś czasu pracuję sam - z zasady musimy być w gotowości w miejscu, gdzie ma coś się wydarzyć.
W Londynie są setki zagranicznych korespondentów i tysiące lokalnych dziennikarzy, więc wiąże się to z tym, że trzeba przyjść odpowiednio wcześnie, znaleźć miejsce i pilnować, żeby ktoś go nie zajął. Tak jest zawsze na Downing Street czy przy okazji Trooping the Colour, jeśli chcemy nagrać rodzinę królewską w karocy. Zanim wszystko się zacznie, musimy być już rozstawieni.
No i faktycznie, bez względu na to, czy ziąb, czy słota, trzeba odczekać swoje i trzymać kciuki, żeby w czasie, kiedy zacznie się nagrywać, nie było jakiejś wielkiej ulewy. To niestety zdarzyło się w dniu koronacji Karola III. Deszcz nie był aż tak widoczny w telewizji, ale prawda jest taka, że gdy procesja jechała z Opactwa Westminsterskiego do pałacu Buckingham, było prawdziwe oberwanie chmury, połączone z koszmarną wichurą. Tak przemoczonych skarpetek jak tamtego dnia nie miałem chyba nigdy. Zalało nas po kostki.
Kiedy myślimy o Londynie, to chyba pierwsze skojarzenie to rodzina królewska. Zobaczenie miejsc związanych z rodziną królewską to punkt obowiązkowy?
- Zdecydowanie go polecam. Kiedy pisałem książkę, starałem się, żeby była pomocna dla tych, którzy w Londynie nigdy nie byli. Dla tych, którzy w Londynie byli, ale może chcieliby wrócić. Bo Londyn za każdym razem jak się wyjeżdża, pozostawia pewien niedosyt.
Ale myślałem też o naszych rodakach mieszkających w Londynie, którzy kiedyś przyjechali tam do pracy. Często się zdarza, że zobaczyli Big Bena, pałac Buckingham, ale potem przyszła codzienność i nie mieli czasu zajmować się historią miasta, ani wydarzeniami związanymi z rodziną królewską. Moim zdaniem warto je poznać.
Brytyjska rodzina królewska jest niesamowitym zjawiskiem na światową skalę i możemy ją lubić lub nie, choć wiem, że w Polsce jest do niej ogromny sentyment. Każdy, kto do mnie przyjeżdżał, mówił: "Słuchaj, musimy zobaczyć pałac Buckingham, ten balkon, z którego machają do ludzi”.
Niektórzy chcieli zobaczyć Opactwo Westminsterskie, w którym odbywają się królewskie śluby, koronacje, innych interesowała katedra św. Pawła, w której brała ślub Diana. Zachęcam do spaceru królewskim Londynem. Bo, po pierwsze, jest krótki. Po drugie, bardzo przyjemny, bo idzie się głównie przez ogromne parki Green Park i St. James’s Park, aż dotrze się do Opactwa Westminsterskiego, gdzie właściwie można ten spacer zamknąć. Można poczuć się blisko rodziny królewskiej, nawet jak się jej nie zobaczy na własne oczy.
Są takie miejsca w Londynie, gdzie można spotkać arystokratów?
- Raczej nie spotka się ich na mieście. Oni funkcjonują w prywatnych klubach, w prywatnych posiadłościach, tam się nawzajem odwiedzają. Są kluby, do których, żeby się dostać, trzeba mieć pochodzenie i się zasłużyć, płacić składki członkowskie.
Np. słynny hotel będący częścią Soho House, w którym Harry miał poznać Megan. Teoretycznie ja też mógłbym się zapisać do tego klubu, bo akurat tam do członkostwa dopuszczani są ludzie, którzy nie muszą mieć arystokratycznego pochodzenia, a polecić mógłby mnie któryś z kolegów, brytyjskich dziennikarzy, który ma tam kartę. Ale o większości klubów, gdzie spotykają się arystokraci, nikt spoza ich środowiska nie wie.
To są bardzo prywatne miejsca, zazwyczaj nieoznakowane. Takim uwidocznieniem tej klasowej kultury jest Royal Ascot, wielkie święto wyścigów konnych i jedno z najważniejszych wydarzeń towarzyskich sezonu, gdzie obowiązuje bardzo precyzyjny dress code. Relacjonowałem te wyścigi zaledwie dwa razy, chociaż co roku ubiegam się o akredytację. Tam można się przyjrzeć arystokracji i zobaczyć, jak funkcjonują.
Niełatwo się do nich zbliżyć.
- Rosjanie próbowali przez te wszystkie lata, kiedy oligarchowie kupowali najdroższe domy przy Kensington, żeby mieć widok na pałac, móc przez przypadek kogoś spotkać, ale nie odnieśli zbyt wielkich sukcesów. Rodzina królewska i arystokracja są bardzo czujni, uważają na to, z kim rozmawiają i o czym. Sieć powiązań między tymi ludźmi jest legendarna. Tam czasami wystarczy szepnąć komuś jedno słowo i rzeczy dzieją się same. Zupełnie jak w serialu "Gentelman”.
Bogaci Rosjanie upodobali sobie Londyn do tego stopnia, że jakiś czas temu pojawiło się określenie Londongrad. Wciąż w Londynie jest dużo Rosjan?
- Ostatnio mniej ich widać. Poza tym, dość mylące jest to, że Ukraińcy często mówią po rosyjsku, więc nie do końca wiemy, z kim mamy do czynienia. Rosjanie od wybuchu wojny trochę mniej się pokazują, z pewnością też ich interesy ucierpiały. Zajęcie ich domów, nałożenie sankcji sprawiło, że poczuli się niepewnie.
Na początku lata temu mówiło się, że w okolicach dworca Victoria - to bardzo blisko pałacu Buckingham, rządzi rosyjska mafia. Rosjanie kontrolowali kluby nocne i przemysł rozrywkowy. Przez lata próbowano z tą mafią walczyć, potem temat jakoś ucichł, a jego miejsce zastąpił słynny Londongrad. Oligarchowie wykupywali warte miliony nieruchomości, kupowali jachty i samochody. Sądzę, że część ich rodzin nadal tu jest, tylko mniej rzucają się w oczy i może pilnują zamrożonych aktywów.
Twoje ulubione i nieoczywiste miejsca w Londynie?
- Trudne pytanie. Jeśli chodzi o miejsce na każdą pogodę i na każdy czas w roku, to bardzo lubię Greenwich na wschodzie. To sentyment wynikający z tego, że mieszkam w pobliżu i z mojej fascynacji Królewskim Obserwatorium Astronomicznym, gdzie przebiega południk zero, który w mojej głowie funkcjonuje jako początek świata. Dlatego uważam to miejsce za wyjątkowe. Do tego niezwykle urokliwe, bo jest tam wielki park, w którym latem miło odpocząć.
Zimą w pobliżu jest też fajny, świąteczny bazar z lokalnymi produktami i grzanym winem. Panuje tam taka małomiasteczkowa atmosfera, a jednocześnie jest się zaledwie 20 minut jazdy metrem od ścisłego centrum. To w sumie taka śliczna mała mieścina, z kawiarniami, restauracjami i cukierniami sąsiadującymi z potężnymi budynkami uniwersytetu i starej akademii morskiej.
Drugim takim nieoczywistym miejscem, z kolei na zachodzie Londynu, będą okolice Hammersmith, gdzie funkcjonuje Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny i gdzie osiadła stara powojenna andersowska Polonia. Nabrzeże przy Hammersmith jest niesamowite, tam znajdziemy cudowne stare puby, w których pewnie nic się nie zmieniło od 100 czy może 200 lat, połączone z klubami kajakowymi.
Te dwie nieoczywiste miejscówki w dwóch różnych częściach miasta pozwalają odetchnąć od zgiełku miasta. Bo Londyn to nie tylko centrum, o czym często turyści zapominają.
Zwłaszcza że po Londynie można dość łatwo się przemieszczać, bo komunikacja jest naprawdę świetna.
- To prawda, ale po Londynie warto chodzić jak najwięcej pieszo. Dla mnie to, ile londyńczycy chodzą, było prawdziwym odkryciem. Wydawało mi się, że mając taki system metra, autobusów, pociągów włączonych do komunikacji miejskiej, będę tylko jeździć. A tu się okazało, że korzystają z tego głównie tacy naiwniacy jak ja.
Między niektórymi stacjami o wiele szybciej się przechodzi niż przejeżdża. Dlatego nieodzowny pragmatyzm mieszkańców stolicy podpowiada im, że lepiej przejść niż przejechać jedną stację, krążąc dodatkowe trzy minuty na przesiadkę w tunelach.
Londyńczycy to mieszczanie chodzący. Wielu z nich często biega rano do pracy po kilka kilometrów w jedną stronę. Po dotarciu na miejsce biorą prysznic, przebierają się i dopiero siadają do biurek.
Dużo masz znajomych londyńczyków?
- Tak, ale mówiąc londyńczycy, mam na myśli mieszankę różnych nacji. Natomiast jeżeli chodzi o Anglików, to oni tylko z pozoru są bardzo otwarci i przystępni, to pewien kod kulturowy, wychowanie. Chociaż mieszkam w Londynie od tylu lat i znam wielu Anglików, to w domu odwiedziłem zaledwie kilku z nich. Dla nich naturalne jest to, że spotykamy się gdzieś na mieście, dla nas zapraszanie się do domów. Londyńczycy nie zapraszają się do siebie tak często jak my w Polsce. Tu życie towarzyskie toczy się na zewnątrz, a dom to coś innego, jest głównie dla rodziny.
Z wielu badań i danych wynika, że w Londynie i generalnie w całym Zjednoczonym Królestwie żyje się coraz gorzej. Wysoka inflacja, spadek dochodów, wzrost kosztów życia, do tego doszły skutku Brexitu. Masz podobne odczucia?
- Brexit bym z tego wyłączył, bo w życiu przeciętnego Brytyjczyka Brexit oznacza tyle, że jego ulubione wino z Francji podrożało o funta albo półtora, albo że warzywa i owoce są krócej świeże po zakupie. Jeśli zaś chodzi o pozostałe rzeczy, to niestety jest prawda. Rzeczywiście o wzroście kosztów życia mówi się na Wyspach od pandemii i jest to naprawdę dotkliwie.
Widać to w Londynie na ulicach po rosnącej liczbie bezdomnych. Ale odczuwa się też to na co dzień w sklepach, kiedy płaci się za zakupy. Bardzo podrożały prąd, woda, przejazdy, potwornie zdrożały mieszkania. Nie oznacza to, że Brytyjczycy nagle przestali kupować. Inflacja się obniża i to najlepiej pokazuje, że nie kiszą pieniędzy w portfelu. Natomiast samo hasło "kryzys kosztów życia” bardzo stawia wszystkich na baczność.
Czy Londyn jest bezpiecznym miastem? Czytałam o gangach wyrywających spacerującym ludziom telefony czy ściągających drogie zegarki z rąk.
- Ja w Londynie czuję się bezpiecznie, chociaż sam relacjonowałem działania policji na Soho, która rozbiła taki gang kradnący właśnie te drogie zegarki czy najdroższe telefony. Ale nigdy nie byłem świadkiem takiej historii. Wiem, że statystycznie w Londynie największą zmorą są kieszonkowcy, dlatego zawsze wszystkich przestrzegam, żeby uważać na plecak, kiedy jedziemy metrem czy autobusem. Warto patrzeć, kto idzie za nami.
Często słyszy się też o przestępstwach popełnianych z użyciem noży przez bardzo młodych ludzi. Ostatnimi czasy to prawdziwa zmora. Statystycznie jednak nie jest tu mniej bezpiecznie niż w Paryżu czy Rzymie. Mimo różnych mankamentów, Londyn jest wciąż niezwykle fascynujących miastem. Ma w sobie jakąś niesamowitą energię, która powoduje, że nie można go porównać z żadnym innym miastem.
I można tutaj zrobić mnóstwo fantastycznych zdjęć.
- Nie ma bardziej instagramowego miasta niż Londyn i faktycznie pod tym względem trudno z nim konkurować. Z racji tego, że pracuję w telewizji, to wiem, jak i skąd niektóre miejsca sfotografować, więc zdradzam parę szczegółów, gdzie najlepiej stanąć, żeby mieć najfajniejszy kadr.
Ale prawda jest taka, że możemy sobie zrobić w Londynie wycieczkę tematyczną na każdy temat. Można śladami historii, bo to miasto zaczęło się 2000 lat temu, albo śladami rodziny królewskiej, ale można zrobić sobie trasę muzyczną lub filmową. W Londynie było kręconych mnóstwo filmów, nie wspominając już o tym, że w kultowych jak "Notting Hill” czy "To właśnie miłość” Londyn jest bohaterem niemal pierwszoplanowym.
A za co ty najbardziej lubisz Londyn?
- Chyba najbardziej za to, że Londyn potrafi cię przytulić i za każdym razem wie, czego potrzebujesz. Lubię to, że można się w Londynie łatwo zgubić, mieć święty spokój i po prostu chłonąć atmosferę miasta. Ale lubię też to, że kiedy masz gorszy dzień, jest ci źle i wyjdziesz w miasto, to jego mieszkańcy nie będą wobec ciebie obojętni. Ktoś się odezwie, zajmie cię czymś i pomoże zmienić nastrój.
Zwłaszcza zimą Londyn jest jak taka pierzynka. Potrafi cię otulić tymi wszystkimi światełkami świątecznymi, zapachami ze sklepów. Wszyscy biegają w roztargnieniu, gdzieś śpiewają kolędnicy i to wszystko sprawia, że poczujesz ciepło. Więc chyba najbardziej lubię Londyn za to, że w tej całej anonimowości nie jest takim bezdusznym molochem, że ma swoją duszę. To jest w nim najfajniejsze.
Maciej Woroch - dziennikarz, korespondent zagraniczny. Pracę zaczynał w studenckim radio Fan w Poznaniu, później pracował w poznańskim oddziale RMF FM. Stamtąd zaczął wyjeżdżać ,by relacjonować najważniejsze wydarzenia na świecie. Po wybuchu wojny z terroryzmem, przez lata relacjonował konflikty w Afganistanie i Iraku. Od 2008 roku mieszka i pracuje w Londynie jako korespondent "Faktów” TVN. 25 września ukazała się jego książka "Londyn po mojemu. Spacerem po mieście i historii”.