Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Podróż za milion zdjęć: Ruiny... aquaparku

Podróż za milion zdjęć: Ruiny... aquaparku
Opustoszały aquapark w Hue. (Fot. T.Dworczyk / Podróż za milion zdjęć)
Miasteczko Hue, a tam opuszczony aquapark - kolejny cel mojej wyprawy.
Reklama
Reklama

3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!

Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile byś nie pracował i ile byś nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto.Kiedy zapytałszefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie niemoże nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz, jak to się zaczęło...

Miało być zwiedzanie i zapoznawanie się z historią Wietnamu z czasów przedwojennych oraz podziwianie zabytkowych świątyń. Skończyło się na noclegu przy drodze poza miastem i zwiedzaniu... opuszczonego parku wodnego!

Mieszkańcy miasteczka Hue, zbyt "optymistycznie" podeszli do tematu turystyki w swoim kraju i zamienili wszystkie atrakcje swojego miasta w kopalnie złota, stawiając kasy biletowe na każdym kroku. Nawet przed ryneczkiem nie mogłem zostawić na chwilę motoru bez uiszczenia opłaty za parking w wysokości 10 000 dongów! Średnia cena to 2 000 do 5 000 w najbardziej popularnych miejscach, a w Hue - podwójna stawka.

Oczywiście mogłem zaparkować po drugiej stronie ulicy darmo i tak też zrobiłem. HueHueHue.

Opuszczając rynek wtopiłem się w tłum rozpędzonych Wietnamczyków. Zaczepił mnie jeden z nich. Wołał i wołał. Wyprzedził mnie, a potem zwolnił, by zrównać ze mną prędkość i machając zwracał moją uwagę na tylne koło motoru. Pomyślałem: mam flaka? Znowu zapomniałem schować stopki, czy co?

Zatrzymałem się na poboczu, a on razem ze mną - sympatyczny dziadek. Najpierw mnie zaskoczył jego poziomem angielskiego, a później...

"Z Polski? Ja mam rodzinę w Warszawie!" Co za zbieg okoliczności albo przeznaczenie, że spotkałem Wietnamczyka z polskimi korzeniami w stumilionowym kraju!

Nie znaliśmy tak technicznych słów, żeby się dogadać w jakimkolwiek języku. Zaproponował więc, żebym za nim pojechał... To pojechałem.

Po dziesięciu minutach jazdy ramię w ramię dojechaliśmy do warsztatu. Zagadał za mnie i wyjaśnił co potrzeba, a mi podał wycenę: 150 000 tysięcy dongów! Cooo? Za drogo. Panie, za co?

Sympatyczny dziadek zagadał z mechanikiem raz jeszcze i wrócił z nowiną, że cena spadła do 120 000 tys., a naprawa jest absolutnie konieczna.

Płacę. Rozebrali motor na chodniku w minutę i dokonali naprawy. Chyba chodziło o wymianę świecy i jakąś regulację silnika. Słychać było po starcie maszyny, że miała się znacznie lepiej.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę o Polsce i o celu mojej wyprawy. Nie dowiedziałem się jednak więcej o jego powiązaniach z naszym krajem, bo gdzieś się już spieszył. "Uścisnęliśmy sobie grabie" i rozjechaliśmy się w swoje strony.

Wstęp do każdej ze świątyń to wydatek od 50 000 do 150 000 tysięcy dongów. Za te pieniądze można wynająć hostel, zalać motor do pełna i jeszcze się najeść. No, albo wejść na chwilę do zrujnowanego budynku. Gdybym chociaż mógł się czegoś dowiedzieć o historii danego miejsca czy zabytku, to jeszcze rozważybym taką ewentualność. Ale po szczegółowe informacje byłem odsyłany do wujka GOOGLE.

Obejrzałem więc sobie wszystkie zabytki z zewnątrz wczytując się w informacje o ich przeszłości w internecie, a zaoszczędzone pieniądze zainwestowałem w dalszą podróż.

Najciekawszą atrakcją w Hue okazał się... opuszczony park wodny, który ani nie był opuszczony, ani nie było w nim wody.

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów bocznymi dróżkami dotarłem do bramy wjazdowej lunaparku. Nad bramą wielki napis: NO VISITORS, a obok budka strażnika. Obejrzałem teren wokół i doszedłem do wniosku, że bez maczety się przez tę dżunglę nie przedrę, a i z maczetą szanse były niewielkie.

Wróciłem więc do bramy głównej na negocjacje ze strażnikiem, którego przekupienie zajęło mi 5 minut i 3 złote! Niecały dolar, czyli 20 000 dongów wystarczyło, żeby dostać się do środka.

Teren wesołego miasteczka był naprawdę ogromny, a i tak co chwilę natykałem się na innych podróżników szukających wrażeń. Każdy z nich dostał się tutaj w ten sam sposób - dając w łapę!

Nie było trudno wywnioskować, dlaczego ten lunapark nigdy nie doczekał się oficjalnego otwarcia mimo ukończenia projektu w 80%. Pieniądze gdzieś się rozeszły...

I tak to miejsce cieszyło się ogromną popularnością wśród turystów z całego świata. Ławki i chodniki, baseny i pomniki, zjeżdżalnie, schody i budynki, miejsca przygotowane na otwarcie sklepów.

A w centralnej części OPUSZCZONEGO parku wodnego - rozłożony namiot, gdzie można było nabyć drogą kupna zimne napoje oraz piwo i to w tej samej cenie co łapówka dla strażnika!

Największą frajdę sprawił mi jednak zjazd na deskorolce z opuszczonych zjeżdżalni prosto do zbiornika jakiejś wątpliwej cieczy. Dobrze, że zacząłem od najmniejszej, bo prędkość jakiej nabrałem przerosła moje oczekiwania. Podobnie jak smród i konsystencja zawartości zbiornika. No, tego to nie przemyślałem.

Zjazd z największej zjeżdżalni przemyślałem. Zrezygnowałem z tego genialnego pomysłu. Ale długo walczyłem z samym sobą przed podjęciem wyzwania, albo raczej próby odebrania sobie zdrowia i życia!

Wszystko było tak nagrzane od słońca, że jeśli popełniłbym błąd przy zjeździe i spadł z deskorolki to wtopiłbym się w tę pordzewiałą "lawę", albo spadł do szamba - taką miałem wizję przed oczyma, kiedy stanąłem na krawędzi. Ego ucierpiało straszliwie, ale logiczne myślenie i rozsądek wygrały.

Wspiąłem się raz jeszcze na górę, żeby zjechać sobie z jednej rury, w której dało radę wyhamować i opuściłem lunapark.

Po opuszczeniu Hue przypomniało mi się co najbardziej lubiłem podróżując po Wietnamie - jazdę motorem.

Ledwie wyjechałem za miasto, a moim oczom ukazały się pasma górskie z zawiłą drogą pomiędzy jednym szczytem a drugim. Im dalej na północ, tym piękniejsze widoki, a przecież najlepsze dopiero przede mną. Zamiast więc jechać nudną trasą nad wybrzeżem, postanowiłem przedzierać się przez góry. Ani tam ludzi, ani stacji benzynowych. Nie ma też hosteli.

Po kilku godzinach jazdy znalazłem miejscówkę z widokiem na świat i to właśnie tam zatrzymałem motor, zawiesiłem moskitierę i "walnąłem w kimę".

Spałem jak zabity 11 godzin z nadmiaru wrażeń. Do najbliższej cywilizacji około 250 kilometrów, które miałem zamiar zrobić jeszcze tego samego dnia. Sił miałem w nadmiarze. Gorzej z paliwem. Kupić mogłem tylko od lokalnych mieszkańców, którzy przy trasie dysponowali małymi dystrybutorami. Ale tylko za dnia. Ja postanowiłem jechać nocą, aby uniknąć poparzeń i upałów.

Krem z filtrem kosztował tyle co dwa pełne zbiorniki paliwa. Postanowiłem więc wyłączać silnik za każdym razem kiedy zjeżdżałem z wielkiej góry. Teoretycznie nie powinno się jeździć na "jałowym biegu", ale przecież to był skuter. Wskazówka paliwa wyginała się wolniej, aż zastała mnie ciemność i światełko rezerwy.

Miałem jednak ogromne szczęście. Kiedy zabrakło paliwa o 3 w nocy, za kolejnym zakrętem moim oczom ukazała się drewniana chatka z zapalonym światłem i wielkim telewizorem, przed którym obecni tam, wgapiali się w jakiś mecz.

Sytuacja trochę stresowa, bo do następnego domu nie miałem szansy dojechać na pewno, a podejść do kilkunastu podpitych facetów, którzy kibicowali jakiejś drużynie i poprosić o paliwo, mając ze sobą laptop, aparat, dwie kamery... Nawet bez walki po prostu wzięliby wszystko, łącznie z motorem.

Przeczucie jednak mówiło mi, że wszystko będzie w porządku. I tak pełen optymizmu i wiary w ludzi, podszedłem zagadać do fanów footballu.

Zerwali się wszyscy z krzeseł i obstawili mnie wokół. Zadawali mnóstwo pytań, ale nikt z nich nie mówił po angielsku...

Wiedziałem jak się po wietnamsku przedstawić i powiedzieć skąd jestem, zapytać o paliwo i życzyć im wszystkiego najlepszego. Tylko wyuczonych kilka zdań i nie było szansy, żebym ich zrozumiał. Ale jak tylko powiedziałem, że jestem z Polski od razu rozległy się okrzyki radości! LEWANDOWSKI! Ooo, Lewandowski, brawo Poland!

We wszystkich odwiedzonych przeze mnie państwach na wiadomosć, że jestem z Polski, większość osób kojarzyła nasz kraj z Lewandowskim. Jan Paweł II plasował się na... drugim miejscu.

Przynieśli mi baniak z paliwem, piwo i kawałek kurczaka z ogniska. Gdy wyciągnąłem pieniądze, wszyscy cofnęli się jak na komendę. Wrócili przed telewizor machając, żebym do nich dołączył.

Wiedziałem jednak, że noc spędzona z kilkunastoma pijanymi fanami footballu nie wchodziła w rachubę. Przecież popłynąłbym razem z nimi i zalał się do nieprzytomności. Niegrzecznie jest przecież odmawiać nieznajomym w ich domu w środku nocy, gdzieś w górach.

Po zrobieniu kilkuset selfiaków na telefonie każdego z nich pozwolili mi odjechać, wręczając jeszcze jedno piwo na drogę.

Z pełnym brzuchem i bakiem paliwa przejechałem jeszcze godzinę, nim walnąłem się spać aż do wschodu słońca.

I chociaż nie jestem miłośnikiem porannego wstawania, to w Wietnamie, na łonie natury na szczycie góry wychodziło mi to bez problemu.

W ciagu kolejnych 7 godzin jazdy robiłem postoje tylko po to, żeby zrobić zdjęcie mojego rumaka. Chciałem jak najszybciej przedostać się do północnego Wietnamu, bo to co najlepsze dopiero było przede mną. A że w ostatnich 24 godzinach pokonałem 350 kilometrów trasy wiedziałem, że już nigdy nie podejmę się takiego wyzwania. Prowadzenie po krętych drogach z powalającym widokiem daje kopa jak wietnamska kawa, więc chce się jechać dalej i dalej - i nie odczuwa zmęczenia...
Dopiero gdy się w końcu zatrzymasz dociera, że organizm miał dosyć już 100 kilometrów drogi temu, a przez następne 3 dni trudno usiąść na tyłku.

Była to już połowa Wietnamu, czyli 1500 km. Zostało mi 800 do granicy z Chinami, gdzie znajdowała się najbardziej bajeczna część mojej podróży - Sa Pa, a potem przeprawa do Hanoi, czyli kolejne 500 kilosów w górach.

Nim jednak tam dojadę, zabiorę was pod Ziemię. Być może do największej na świecie jaskini w parku narodowym Ke-Bang.

Więcej na temat projektu: https://www.facebook.com/podrozzamilion/

Portal Londynek.net objął patronat nad projektem "Podróż za milion zdjęć".

Zdjęcia autorstwa Tomasza Dworczyka.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5.27 / 15

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 24.04.2024
GBP 5.0220 złEUR 4.3177 złUSD 4.0417 złCHF 4.4202 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama