Barka na pomoc imigrantom na Wyspach
Jak zaczęła się historia Barki za granicą?
- Barka UK była pierwszą Barką, która zaczęła pracować z imigrantami, ale wtedy organizacja już istniała za granicą. Zaczęło się od Holandii, gdzie w 1996 roku nasi przyjaciele Teresa i Jeron van De Loo założyli Stichting Barka Netherlands. Jej zadaniem było wspieranie działań Barki w Polsce. Tereska i Gerom na przykład zebrali środki na maszynę do dojenia kóz dla ekologicznego gospodarstwa, które prowadziliśmy. Pomagali nam także przy remontach oraz przysyłali holenderskich ekologów, którzy wspierali nas w organicznych uprawach ziemi, a także budowie ekologicznych domów.
W 2009 roku Stichting Barka zmieniła trochę profil działania, odpowiadając na zaproszenie gminy Utrecht, która nie radziła sobie z coraz większą liczbą bezdomnych i bezrobotnych Polaków. W tamtym czasie istniał ogromny problem z agencjami pracy, które na potęgę oszukiwały i wykorzystywały naszych rodaków.
Jednak jeszcze przed oficjalnym nawiązaniem współpracy urzędnicy przyjechali do Barki do Londynu, gdzie już od 2007 roku pomagaliśmy Polakom. W stolicy Wielkiej Brytanii działaliśmy wtedy na najwyższych obrotach, aż w czternastu dzielnicach.
Czy do Londynu też Barka przybyła na zaproszenie lokalnych władz? Jaki Londyn zastaliście, czy wielu było imigrantów, którzy nie radzili sobie z życiem na obczyźnie?
- Sytuacja wtedy była bardzo ciężka. Te obrazy, które pamiętam, kojarzą mi się z wojną w Afganistanie. Ludzie śpiący pod wiatami, na chodnikach, kartonach; po dwudziestu-czterdziestu... Wielu w ciężkim stanie, wykończonych życiem na ulicy, nieregularnym odżywianiem, alkoholem i narkotykami. Ogromne ilości ludzi przychodziły wtedy do dziennych centrów pomocy – głównie Polacy. Dużo było też bezdomnych z niepełnosprawnościami, na wózkach.
Brytyjscy urzędnicy i polski konsulat rozkładali ręce. Barka przyszła wtedy bardzo w sukurs, bardzo pomogła. Pierwszy konsul generalny, z jakim pracowaliśmy w Wielkiej Brytanii, pan Janusz Wach, bardzo przejmował się losem Polaków. Chodził z nami na wszystkie spotkania, jakie odbywaliśmy w dzielnicach. Bardzo interesowały się naszą działalnością także media, nawet tak duże jak BBC – towarzyszyły nam na ulicach Londynu.
W tym samym roku Barka rozpoczęła działalność w Dublinie. Jaka była wówczas sytuacja w stolicy Irlandii? Chyba nie była aż tak ekstremalna jak w stolicy Wielkiej Brytani?
- W 2007 pojechaliśmy do Dublina na rok dzięki dofinansowaniu z Senatu RP. Zaczęło się od tego, że otrzymaliśmy od organizacji pomocowych w Dublinie informacje, że i u nich panuje wysoka bezdomność wśród Polaków. Senat wsparł wówczas nasz projekt w Londynie i Dublinie, i to było dobre, że nie przyjechaliśmy na Wyspy z pustymi rękoma. Samorząd Dublina bardzo się ucieszył, że pojawiła taka organizacja jak Barka. Jednak ten projekt nastawiony był głównie na pomoc w znalezieniu i utrzymaniu pracy.
Wtedy jednak problem bezdomności w Irlandii nie był chyba tak duży...
- Tak, szczególnie w porównaniu z Londynem. Większość ludzi potrzebowała wsparcia psychologicznego, w napisaniu CV, w przygotowaniu się do rozmowy kwalifikacyjnej, zakupie wyposażenia do pracy czy pokryciu kosztu szkolenia, np. Safe Pass. Gdy roczny projekt się skończył, nie występowaliśmy ponownie do Senatu, ponieważ musieliśmy skupić jak najwięcej energii na Londynie, a też Dublin City Council nie był zainteresowany finansowaniem naszych działań. Na kilka lat zaprzestaliśmy działań na Zielonej Wyspie.
Sytuacja zmieniła się w 2011 roku, kiedy napisała do nas organizacja Mendicity. Poinformowała nas, że w Dublinie w wyniku kryzysu gospodarczego nasila się bezrobocie i bezdomność, a do ich centrum pomocowego przychodzi 5 razy więcej Polaków niż kiedyś. Większość z nich uzależniona. Zapytali, czy Barka by rozważyła przyjazd. Delegacja Mendicity przyjechała nawet do Londynu na wizytę studyjną.
Jak Dublin zmienił się przez te 5 lat? Mieliście porównanie sytuacji sprzed i w trakcie kryzysu...
- Centra dzienne były przepełnione naszymi rodakami. Język polski był wszędzie. Ludzie przychodzili nietrzeźwi. Zaczynało to przypominać te obrazy, jakie znaliśmy z Londynu.
Większość tych osób utraciła pracę w wyniku kryzysu, ale były też takie, które przyjechały do Irlandii na fali opowieści o tym, jak było kiedyś, nie zdając sobie sprawy, jak trudno jest obecnie o zatrudnienie z nierealistycznymi wyobrażeniami. Sporą grupę stanowiły też osoby ze starszego pokolenia, z przyzwyczajeniami jeszcze z PRL-u, którzy nie znali ani słowa po angielsku, przyzwyczajeni do tego, że państwo powinno się nimi zaopiekować, że fakt, iż mają dwie ręce i chęci, wystarczy do tego, by sobie poradzić. Zaskakująco dużo było tych osób w wieku 50, 60 plus. Oni często padali ofiarą wyzyskiwaczy, podpisywali “umowy” o pracę, które nie były nic warte.
Teraz minęło kolejne kilka lat i wydaje mi się, że w Irlandii nadszedł inny etap bezdomności. Doszły zwykłe rodziny, często z małymi dziećmi – ofiary kryzysu mieszkaniowego. Mniej widać Polaków śpiących na ulicach, wielu otrzymało miejsca w hostelach na pół roku, mają zasiłki, są świetnie zorientowani w irlandzkim systemie opieki społecznej, dostają mieszkania socjalne...
- Tak, to prawda. Jeszcze też zmieniły się nieco problemy tych osób, widać więcej narkomanów niż kiedyś. Kiedyś dominował alkohol, a teraz moim zdaniem jest to pół na pół. O rodzinach to też bardzo dobra obserwacja, kiedyś praktycznie nie zdarzało się, by bez dachu nad głową zostawała rodzina z dziećmi. Podobne zjawisko obserwujemy w Londynie.