Menu

Monika Lidke: Witam Was piosenką

Przyjechała z Paryża do Londynu - i nie żałuje, bo wyjazd do Londynu był dla niej strzałem w dziesiątkę. Z Moniką Lidke rozmawia Sławek Orwat.

Już wkrótce, bo 7 marca, Monika Lidke będzie jedną z gwiazd londyńskiego koncertu z okazji Dnia Kobiet.

"Pani Monika to jest taka muzyka, o której skrzypce po nocach śnią" śpiewał niegdyś Mieczysław Czechowicz. Chyba coraz większą rzeszę nocnych marków kołyszą do snu twoje kompozycje? Obserwuję w jak zawrotnym tempie zdobywasz Polskę...

- Haha, marki i Marki, nocne i dzienne, pozdrawiam Was, przede wszystkim dziękując panu Markowi Niedźwieckiemu. To "Pan Marek" sprawił, że moja najnowsza płyta If I was to describe you została wydana w Polsce przez Agencję Muzyczną Polskiego Radia. Dzięki Markowi mamy wspaniałą i cierpliwą panią producent wykonawczą projektu panią Ewę Mieczławską. Marek również pomógł nam doprowadzić do tego, aby mój zespół mógł zagrać koncert w Studiu im. Agnieszki Osieckiej... Tyle dobrego nas spotkało, jesteśmy z moim zespołem bardzo szczęśliwi, że muzyka, którą razem tworzymy i wykonujemy, zaczyna trafiać do swojej publiczności. Poza tym "moim chłopakom" bardzo podoba się w Polsce i chcą teraz ze mną do naszego pięknego kraju jak najczęściej jeździć i koncertować, mam więc nadzieję, że będzie to możliwe.

Co najbardziej urzeka cię w osobowości Marka Niedźwieckiego?

- "Naprawdę jaki jesteś nie wie nikt, to prawda niepotrzebna wcale mi..." Tak zaśpiewałabym Markowi Niedźwieckiemu, gdyby nadarzyła się okazja. To człowiek legenda. Czytam właśnie jego książkę "Radiota". Jestem pod wrażeniem jego szczerości. Na pewno niełatwo jest być kimś tak rozpoznawalnym. Odczuwam ogromny szacunek i wdzięczność, że ktoś taki poświęcił mojej pracy tyle swojego czasu i energii. Jego głos ma działanie balsamiczne, dla mnie mógłby nawet nie grać muzyki, tylko mówić. Trudno go opisać słowami...

Kiedy rozpoczęła się twoja przygoda z muzyką? Podobno już jako dziecko śpiewałaś w chórze?

- Tak. Już w szkole podstawowej miałam nauczycieli muzyki, którzy z pasją podchodzili do swojego zawodu. Pamiętam zwłaszcza pewną panią, która zawsze na „Dzień dobry” śpiewała: „Witam was piosenką”, a my odpowiadaliśmy śpiewając: „Witamy piosenką”. Po zajęciach chóru często przesiadywałyśmy z koleżanką na ławce pod blokiem i śpiewałyśmy na głosy. Mam starszego brata, któremu zawdzięczam zamiłowanie do polskiego rocka. Jako nastolatka, studiowałam gitarę klasyczną. To właśnie wtedy otworzyłam się na jeszcze inne obszary muzyczne. Była to dla mnie również możliwość występów i spotkań z wybitnymi gitarzystami z całego świata. Jazzu zaczęłam słuchać w Paryżu tuż po maturze, a śpiewać zawodowo w wieku 23 lat. Nie zaczynałam jednak od jazzu, lecz od własnych kompozycji. Dopiero w Londynie poczułam, że mogę sobie pozwolić na śpiewanie jazzu. Jest to bowiem dla mnie muzyka dojrzałości.

Jak sama wielokrotnie to podkreślałaś, byłaś bardzo niezależnym dzieckiem. Czy ta postawa miała wpływ na Twoje życiowe wybory - w tym również na emigrację?

- Prawdopodobnie tak, chociaż kiedy wyjeżdżałam z Polski. wydawało mi się, że nie mam wyboru. Mieszkałam w Lubinie - niewielkim miasteczku na Dolnym Śląsku. Czułam ogromną potrzebę wypłynięcia na szerokie wody, w których mogłabym się zanurzyć i poszukać siebie. Nie zakładałam wtedy jednak, że będzie to emigracja. Planowałam powrót do kraju po dwóch, trzech latach. Życie ułożyło się jednak inaczej. Teraz, kiedy wspominam tamten czas, wydaje mi się, że była to bardzo odważna decyzja. Młodość jest nieokiełznana i silna, i to jest w niej piękne. 

Ponad 20 lat temu wyjechałaś do Francji, aby studiować na Sorbonie. Kiedy odkryłaś, że wolisz śpiewać jazz niż zostać tłumaczem języka francuskiego?

- Na drugim roku studiowania Literatury Francuskiej. Tutaj również wydawało mi się, że nie mam wyboru. Miałam egzaminy, ale kiedy podnosiłam jakąkolwiek książkę, w głowie pojawiał mi się ten lub inny standard jazzowy, bo wtedy najwięcej ich słuchałam i zaczynałam śpiewać. Jak już wcześniej wspomniałam, dojrzewanie do śpiewania jazzu w kontekście profesjonalnym zabrało mi trochę czasu.

Byłaś wówczas - jak to wielokrotnie opowiadałaś - obsesyjnie wsłuchana w głos Elli Fitzgerald. Która z żyjących wokalistek jazzowych jest ci najbliższa?

- Ellę uwielbiam! Ma słońce w głosie. Obecnie bardzo lubię słuchać Gretchen Parlato. Esperanza Spalding to kolejna niesamowita kobieta-żywioł. Aga Zaryan zachwyca mnie każdą kolejną płytą. Nie mam jednej ulubionej wokalistki. Słucham bardzo różnej muzyki. Jestem od lat miłośniczką jazzu instrumentalnego.

W 1999 roku we Francji wspólnie z polskimi muzykami stworzyłaś zespół No Way!, z którym nagrałaś pierwsze demo. Jak po latach oceniasz tamten okres swojej twórczości?

- To był czas, kiedy szlifowałam swój warsztat „piosenko-pisarski”. Pisałam wtedy dużo, a utwory z tamtego okresu odzwierciedlają mój ówczesny sposób postrzegania siebie i świata. Styl No Way! był wypadkową gustów muzyków z zespołu, dla mnie jednak był to zawsze muzyczny kompromis, z czego nie zdawałam sobie wtedy sprawy. Chociaż z sympatią patrzę na dorobek No Way!, muszę jednak przyznać, że muzyczne spełnienie osiągnęłam dopiero w Londynie.

Co skłoniło cię, aby po dwunastu latach spędzonych we Francji wyjechać do Londynu?

- Paryż jest cudownym miejscem i bardzo chętnie tam wracam. Kilka lat temu moje życie jakby się tam zatrzymało. Mimo ciągłych prób podejmowania współpracy z różnymi muzykami, nie czułam się spełniona profesjonalnie, a i moje życie osobiste również utknęło w martwym punkcie. Wyjazd do Londynu okazał się strzałem w dziesiątkę. Tutaj dojrzałam do zrealizowania moich projektów muzycznych, tutaj również poznałam mojego męża i założyłam rodzinę. W Londynie spotkałam na swojej drodze fantastycznych jazzmanów i nauczycieli jak Anita Wardell, na której festiwalu wokalnym Songsuite zaśpiewałam w maju 2012. W Londynie ludzie potrafią skutecznie realizować swoje projekty i jest to bardzo inspirujące. Nad Tamizą moje życie nabrało tempa i płynie wartkim nurtem.

W roku 2008 w ciągu niespełna dwóch dni właśnie w Londynie nagrałaś album Waking Up to Beauty. Jak z perspektywy blisko 7 lat oceniasz to wydawnictwo?

- Nadal mnie to zaskakuje, że w tak krótkim czasie udało nam się dokonać niemalże cudu! Jakiś czas temu dostałam sms-a od znajomego: „Właśnie słyszałem Twoją piosenkę w krakowskiej kawiarni”. Domyśliłam się, że musiała to być składanka Marka Niedźwieckiego Smooth Jazz Cafe 10, bo jest na niej moja piosenka „Rozpalona kołyska”. O ile tuż po wydaniu płyty nie byłam pewna, jak zostanie ona odebrana, teraz naprawdę z ogromną przyjemnością wracam do nagrań z Waking up to Beauty. Na płycie towarzyszy mi fantastyczny zespół, a atmosfera, jaką razem stworzyliśmy, jest dokładnym odzwierciedleniem tego, co sobie wyobrażałam, pisząc tamte piosenki.

Twoje albumy są niezwykle plastyczne. Malując obrazy za pomocą dźwięków i słów, zachwycasz się codziennością życia. Jesteś z natury optymistką?

- Jestem z natury kimś, kto wierzy, że każde działanie pociąga za sobą pewne konsekwencje, a im więcej uwagi czemuś poświęcamy, tym bardziej to wzmacniamy. Nie zawsze w życiu było mi łatwo, ale zazwyczaj potrafiłam dostrzec światełko w tunelu. Mój optymizm to wiara w to, że „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, czyli im lepszym jesteś człowiekiem, tym piękniej żyjesz. Taka przynajmniej jest teoria. W praktyce bywa z tym różnie. Życie lubi wystawiać nas na próby. Jeśli chodzi o tworzenie, to od dawna już nie kontroluję swoich pomysłów, tylko chwytam je i przekazuję dalej najrzetelniej, jak tylko potrafię. Moja artystyczna misja to odnajdywanie i ukazywanie tego, co w życiu i w nas najlepsze i cieszę się, kiedy mi się to udaje.

 

Czy afirmacja życia zawarta w twoich tekstach jest czymś w rodzaju tarczy obronnej przed wylewaniem smutków, które bądź co bądź dopadają niekiedy każdego z nas?

- No właśnie, ładnie to ująłeś. Jest afirmacja życia, jest i smutek. Potrafią istnieć jednocześnie i nie wykluczać się nawzajem. To jest bogactwo życia. Jest w nim wszystko, a my ciągle dokonujemy wyborów.

W jakich salach śpiewa ci się najlepiej?

- Lubię kameralne miejsca w Londynie jak: Jazz Cafe Posk, Ronnie’s Bar, Pizza Express lub Spice of life, ponieważ pozwalają one na kontakt z publicznością. Dwa lata temu występowałam gościnnie z Elżbietą Adamiak. Były to głównie występy plenerowe w ogromnych amfiteatrach w Polsce i na początku nie bardzo wiedziałam, jak to ugryźć. Elżbieta i jej wspaniali muzycy okazali mi jednak bardzo dużo wsparcia. Nowe miejsca zawsze są dla mnie wyzwaniem. Każde z nich ma swoją własną atmosferę i energię, którą trzeba poczuć. Dzięki Elżbiecie poznałam również jedno fantastyczne miejsce na Mazurach. Jest to Gospodarstwo Przystań w Matytach, a państwo Sawczyńscy stworzyli tam niesamowitą atmosferę do odbioru muzyki. Występowałam również w National Portrait Gallery, gdzie ze ściany spoglądali na mnie panowie Bach i Haendel. Publiczność w takich miejscach potrafi docenić sztukę i aż chce się tam powracać z kolejnymi recitalami.

Fot. Andrew Aleksiejczuk

Chyba jeszcze nigdy nie działo się u ciebie tak wiele w tak krótkim czasie?

- To prawda, aczkolwiek zasłużyliśmy sobie chyba na to pozytywne zamieszanie - od wydania pierwszego albumu minęło już prawie 7 lat! Najnowszy album If I was to describe you to owoc pasji, miłości i cierpliwości i połączonych wysiłków sporej grupy osób, w tym również fantastycznej ekipy PR w Polsce: Beata Reizler, Ania Guzik i Eliza Popowska to osoby, dzięki którym miałam przyjemność rozmawiać z legendami polskiego dziennikarstwa: Markiem Sierockim, Zbigniewem Krajewskim, Bogdanem Fabiańskim, wystąpiłam również w programie Kulturalini.pl, a w tym samym odcinku pojawił się pan Staszek Sojka, którego muzykę uwielbiam od dziecka. Mamy duże szczęście, bo trafiliśmy na grupę osób bardzo rzetelnych i zaangażowanych, a efekty tych połączonych wysiłków są naprawdę obiecujące!

Pod koniec kwietnia ubiegłego roku wystąpiłaś w TVN, udzieliłaś wywiadu Programowi I Polskiego Radia, Polskiemu Radiu RDC, Markowi Niedźwieckiemu... Chyba nie jesteś w polskich mediach już postrzegana tylko jako "ciekawostka" z Wysp? Czujesz, że zdobywasz Polskę?

- Czuję, że zaczynam trafiać do pewnej grupy publiczności, i to jest wspaniałe. Są to ludzie o podobnej do mojej wrażliwości, którzy momentalnie wychwytują zawarte w moich tekstach nawiązania do baśni, wątków ludowych oraz ukryty często pod poważną nutą humor. Mam nadzieję, że uda nam się tę więź pogłębić regularnymi występami. Mnie te wyjazdy są bardzo potrzebne. Kontakty z publicznością, ale również z rodziną i przyjaciółmi to takie niesamowite doładowania energetyczne, dzięki którym mam siłę iść dalej tą niełatwą czasem drogą jazzowo-folkową.

W ubiegłym roku wystąpiłaś w słynnym Studio im Agnieszki Osieckiej. Jakie wrażenia wyniosłaś z tego występu i co dzięki temu wydarzeniu zmieniło się w twoim życiu?

- Było intensywnie i pięknie! Cały koncert został profesjonalnie sfilmowany i nagrany, można go w całości obejrzeć na stronie Trójki. Po koncercie odezwało się do mnie kilka przypadkowych osób, które słuchały tego koncertu i poczuły potrzebę kontaktu, co zawsze bardzo sobie cenię. Ktoś napisał, że chyba dzięki nam polubi jazz (śmiech). Ktoś inny pogratulował, ktoś zapytał o tytuł zainspirowanej polską muzyką ludową, pół-żartem, pół-serio piosenki "Oceany łez". Takie dowody uznania bardzo cieszą. Poza tym znaleźliśmy dzięki temu występowi agencję zajmującą się koncertami, co bardzo mnie odciąży i pomoże nam wejść na wyższy szczebel, jeśli chodzi o występy w Polsce i w Europie. Pojawiają się coraz ciekawsze propozycje koncertów.

Co najbardziej cenisz u każdego z muzyków, z którymi współpracujesz. Możesz pokrótce wymienić najbardziej charakterystyczne cechy ich artystycznej osobowości?

- Kristian Borring to gitarzysta o niesamowitej wrażliwości. Jego znajomość harmonii jest obezwładniająca. Ma w sobie pewną tajemniczość i sprawia, że chcę go odkrywać na nowo za każdym razem, kiedy nagrywamy lub koncertujemy. Wydał już dwie płyty solowe. Chris Nickolls, perkusista, jest czarodziejem swojego instrumentu i ma w sobie cechę szlachetnego cementu, łączącego nasze energie w spójną całość. Tim Fairhall to poeta kontrabasu. Potrafi grać bardzo oszczędnie i znajduje takie nuty, które dopowiadają coś więcej. Ma w sobie niesamowity urok i ciepło. Mark Rose (kontrabas) jest również gitarzystą, kompozytorem, człowiekiem bardzo sympatycznym i z ogromnym poczuciem humoru.

Każdy z moich gości jest również indywidualnością: Maciek Pysz (płyta Insight 2013) to gitarzysta, o którym jeszcze niemało usłyszymy. Jerzy Bielski jest również bardzo barwną postacią. Wiem, że obecnie studiuje kompozycję w Holandii i bardzo jestem ciekawa, czym nas jeszcze zaskoczy. Janek Gwizdala to człowiek energia, wulkan nie do końca (na szczęście!) okiełznany. Adam Spiers to wiolonczelista bezustannie poszukujący najpiękniejszych dźwięków. Genevieve Wilkins z Australii cudownie wzbogaciła album o brzmienie wibrafonu i instrumentów perkusyjnych. Paul Reynolds (mandolina) jest przede wszystkim songwriterem i gitarzystą. Przepięknie śpiewa. A Shez Raja, mój nieoceniony mąż, basista, kompozytor i lider zespołu The Shez Raja Collective, ma na swoim koncie 4 płyty. Jest bardzo dobrze zorganizowany, dużo się od niego nauczyłam i nieustannie motywuje mnie on do działania.

Niedawno spełniło się Twoje wielkie marzenie i spotkałaś Basię Trzetrzelewską, z którą na najnowszej płycie wspólnie wykonujesz „Tom Tum Song”. Jak przeżyłyście to spotkanie i jaką Basię zapamiętałaś?

- Piękną, roześmianą i słoneczną, pełną ciepła i energii, czyli taką, jak jej muzyka! Basię poznałam osobiście przy okazji spotkania z nią i z Dannym White'em w Ognisku Polskim w Londynie. Po godzinnej rozmowie z publicznością Basia zaprosiła mnie na kolację i wspólnie z Dannym rozmawialiśmy tak, jakbyśmy znali się od lat. Wspomnienie tego spotkania to jeden ze skarbów, które dodają mi sił w momentach wyczerpania.

Powyższa rozmowa ukazała się w magazynie JazzPRESS

Waluty


Kurs NBP z dnia 16.07.2025
GBP 4.9055 złEUR 4.2585 złUSD 3.6631 złCHF 4.5719 zł

Sport