Menu

'Byłem jednym z najpopularniejszych aktorów europejskich'

"Niczego nie żałuję i mogę jedynie dziękować za szczęście" - mówi Daniel Olbrychski. 10 grudnia ten znany, polski aktor będzie świętował na scenie Teatru 6. piętro 50-lecie swojej pracy artystycznej.
Daniel Olbrychski - aktor filmowy i teatralny. Największą popularność przyniosły mu role w filmach Andrzeja Wajdy i Jerzego Hoffmana. Zagrał także m.in. w zagranicznych produkcjach Nikity Michałkowa, Claude'a Leloucha oraz w nagrodzonych Oscarem filmach: Volkera Schlondorffa "Blaszany bębenek" i francuskim "Przekątna gońca". Ostatnio - u boku Angeliny Jolie wystąpił w głośnym filmie "Salt". Trzykrotnie żonaty, ojciec trojga dzieci. Ma 66 lat.

Pół wieku pracy w teatrze i kinie... Jak pan się z tym czuje?
Daniel Olbrychski: 50 lat to rzeczywiście szmat czasu, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że bardzo wcześnie zacząłem. Występowałem już w przedszkolu (śmiech).

Kiedy dokładnie pan debiutował?
13 grudnia 1961 roku. W telewizji wystąpiłem w studiu poetyckim niedawno zmarłego Andrzeja Konica. Był to mój pierwszy artystyczny patron, a później przyjaciel. Recytowałem "Parademarsz" i "La Grande valse brillante" z "Kwiatów polskich" Juliana Tuwima. Nie miałem wtedy nawet 17 lat, a dwa lata później już zadebiutowałem w filmie... Miło to wspominam, bo wtedy pod własnym nazwiskiem zarobiłem pierwsze pieniądze.

Można było z tego wyżyć?
Moi rodzice dostawali ubogie renty - dla domowego budżetu był to więc poważny zastrzyk gotówki. Od tego momentu stałem się niezależny finansowo.

Od zawsze chciał być pan aktorem?
Dzieciństwo spędziłem na Podlasiu, gdzie mama prowadziła szkolny teatr. Wychowała mnie i mojego brata w kulcie teatru. Gdy przeprowadziliśmy się do Warszawy, ważniejszy stał się jednak sport. Chciałem być mistrzem olimpijskim.

W jakiej dyscyplinie?
Nie wiedziałem właśnie w jakiej (śmiech). Gdy wygrywali nasi szermierze, to uprawiałem szablę w Pałacu Kultury, gdy polscy bokserzy nie mieli sobie równych, to w Polonii przy ul. Foksal ćwiczyłem boks, gdy wygrywali nasi biegacze, to uprawiałem biegi średnie... Chciałem też jeździć konno, ale był to sport za drogi. Poza chłopskimi początkami na wsi, na konia wsiadłem dopiero w "Popiołach" Anadrzeja Wajdy. Oczywiście tych dyscyplin było za dużo, żeby dojść w którejś do mistrzostwa, ale wszystkie przydały się potem w zawodzie.

Pierwszy pański film to "Ranny w lesie". Jak udało się panu dostać do obsady?
W jednej z ról w studiu poetyckim wypatrzył mnie Janusz Nasfeter i zaprosił na zdjęcia próbne. Pamiętam, że do tej roli startował też Janusz Głowacki. Później już raczej nie chodziłem na zdjęcia próbne. No, może do "Popiołów" poszedłem, ale Wajda był już właściwie przekonany, że to ja będę grał.

Anegdota głosi, że ta rola mogła przejść panu ostatecznie koło nosa.
Tak. Wajda przedstawił mnie pięknej, młodej kobiecie, w której kochali się wówczas wszyscy młodzi mężczyźni. Była to Pola Raksa. Andrzej powiedział, że mamy zagrać wielką miłość, tekst nie jest ważny: "Panie Danielu! Proszę zagrać namiętność" - usłyszałem. Nie przeszkadzał mi wtedy nawet mężczyzna wychylający się zza kamery, który przypominał, że to jest "panorama" i nie musimy grać tak "ciasno". A ja dalej się przysuwałem, bo widziałem, że Wajdzie to się podoba. Gdybym wiedział, że ten mężczyzna to Andrzej Kostenko - świeżo poślubiony mąż Poli Raksy, to zapewne ze wstydu mógłbym tej roli nie zagrać (śmiech). Nieświadomość spowodowała jednak, że zagrałem. Ten film był pokazywany m.in. w Cannes i w Moskwie. Stałem się najpopularniejszym młodym aktorem i to nie tylko w Polsce.

Czy właśnie przez to zrezygnował pan ze studiów?
Zdałem egzaminy do szkoły teatralnej i przez rok grzecznie chodziłem na zajęcia. Byłem ulubieńcem profesorów, szanowanym studentem. Nikt mnie ze studiów nie wyrzucał. Po prostu przyszedł raz Andrzej Wajda, który chciał mnie zobaczyć na zdjęciach próbnych do "Popiołów". Mój rektor Jan Kreczmar powiedział: "Panie Andrzeju! Pan nie ma co chodzić i patrzeć na drugi, trzeci rok. Na pierwszym roku mam chłopaka stworzonego do tej roli. Nawet nazwisko ma podobne". I tak trafiłem na te zdjęcia z Polą Raksą. Wziąłem urlop dziekański na rok i po "Popiołach" chciałem wrócić do szkoły. Mojej matce także na tym zależało. Ale rektor Kreczmar wziął mnie na rozmowę. Zapytał, czy mam jakieś propozycje filmowe. Powiedziałem, że bardzo dużo, ale mama mówi, że powinienem studiować. Kreczmar powiedział wtedy: "Mamę biorę na siebie. Ty się nudzisz na tych zajęciach i demoralizujesz swoich kolegów, bo ciągle przychodzi do ciebie telewizja na wywiady. Jesteś już właściwie zawodowcem. Idź swoją drogą. Za parę lat będzie egzamin eksternistyczny, to zrobisz papiery". Ale egzaminu nie było przez 7 lat. Ostatecznie zdałem go w latach 70., a w ubiegłym roku zostałem magistrem.

W pewnym momencie swojej kariery stał się pan właściwie "etatowym" aktorem Andrzeja Wajdy i Jerzego Hoffmana. Jak pan wspomina ten czas?
Z Andrzejem Wajdą nakręciłem 13 filmów. Angażował mnie do wszystkiego, co robił, a jeżeli moja rola była mała, to czynił mnie swoim asystentem. Oczywiście filmy Wajdy spowodowały, że angażowali mnie potem Hoffman, Kutz, Morgenstern, Zanussi. Gdybym nie trafił wtedy do Wajdy, i nie zagrał w "Popiołach", to nie byłbym dziś w tym samym miejscu. Stałem się wtedy jednym z najpopularniejszych aktorów europejskich.

Wykorzystał pan w pełni ten swój najlepszy czas?
Gdybym miał w kieszeni paszport, tak jak teraz, to sam decydowałbym o swoim losie. A ja nie miałem wtedy nawet telefonu... Wszystkie propozycje ze świata, przechodziły przez Film Polski, a oni nawet o wszystkim mi nie mówili. To byli rządcy naszych dusz i naszych decyzji. Ich zadaniem było nie dopuścić, aby ktokolwiek zrobił międzynarodową karierę, bo wtedy byłby trudniejszy do upilnowania. Gdybym wtedy miał jakieś mieszkanie w Paryżu i tam więcej grał, to wszystko potoczyłoby się inaczej.

Jakie role pana ominęły?
Nie zagrałem m.in. w "Wieku XX" Bernardo Bertolucciego, gdzie miałem być partnerem Roberta De Niro. On wtedy stawał się gwiazdą, a o Gerardzie Depardieu jeszcze nikt nie wiedział. Bertolucci dowiedział się o nim, kiedy od rządzących Filmem Polskim otrzymał informację, że nie mogę wyjechać z Polski. Dowiedziałem się o tym wiele lat później. Wiedział o tym Depardieu, który napisał w swoich wspomnieniach, że zagrał z De Niro, bo nie wypuszczono z Polski jego późniejszego przyjaciela Daniela Olbrychskiego. Takich sytuacji było więcej. Przy "Blaszanym bębenku" Schlondorffa powiedziałem, że muszę zagrać tym bardziej, że kręcono także w Gdańsku, więc nie było o to awantury.

W końcu i tak pan wyjechał...
Nie miałem wyjścia. Wyjechałem w stanie wojennym. Podpisywałem listy protestu, pakowałem paczki dla internowanych i je rozwoziłem. Władze miały ze mną problem. Nie chcieli mnie internować, bo nie byłoby to dobrze widziane w Europie i uczyniłoby ze mnie męczennika. Władza wykorzystała więc okazję. Gdy dostałem propozycję wyjazdu do Francji na zdjęcia do filmu "Pstrąg" Josepha Loseya, to po interwencjach dano mi paszport. Wygodnie było pozbyć się mnie z Polski. Na granicy czekała na mnie rewizja osobista, żeby mnie upokorzyć. Tego samego dnia rozebrano mnie po raz drugi. Było to już w Paryżu, u... Christiana Diora, gdzie mierzyłem kostiumy do roli francuskiego milionera. To był początek 1982 roku, pierwsze tygodnie stanu wojennego. Wiedziałem, że nie mam po co wracać do Polski. Po filmie Loseya posypały się kolejne propozycje i mało kto wie, że grałem w teatrze Marigny przy Champs Elysees. Zagrałem tam Rhetta Butlera w teatralnej adaptacji "Przeminęło z wiatrem".

Nikt o tym w Polsce nie mówił?
Był chyba zakaz pisania o mnie... Dopiero, gdy do władzy w Moskwie doszedł Gorbaczow, zelżało. Od ambasadora Polski w Paryżu dostałem gwarancje, że po powrocie do Polski nie będę musiał zdawać paszportu i że będę mógł zagrać w teatrze. Dostałem w końcu propozycję od Adama Hanuszkiewicza z Ateneum. Zagrałem w "Cydzie". Kolejki do kasy na ten spektakl ciągnęły się setki metrów, żeby zobaczyć "cydem" powróconego Olbrychskiego.

Żałował pan kiedyś, że został aktorem?
Nie. Niczego nie żałuję i mogę jedynie dziękować za szczęście. Moja młodość przypadła na niezwykle intensywną twórczość Andrzeja Wajdy. Przypadło to też na okres, w którym Jerzy Hoffman postanowił kręcić Trylogię. W każdej z części, a zwłaszcza w "Panu Wołodyjowskim" i w "Potopie", ofiarował mi najpiękniejsze role polskiej literatury. Trafiłem na przepiękny i bogaty okres polskiej kinematografii i polskiego teatru. Karta mi szła.

Zachłysnął się pan kiedyś tym sukcesem?
Nie było kiedy... Lubię to, co robię, kocham życie, cieszę się jego każdą minutą. I cały czas patrzę w przyszłość. Przez cały czas lubię udowadniać, że zasłużyłem na tę dobrą kartę. Tak jest ciągle. Nie mogę upaść.

Myślał pan o tym, co jest jego największą porażką, a co największym sukcesem?
Tołstoj napisał: "Największym szczęściem w życiu to po prostu żyć". To jest moja maksyma. Jeżeli jeszcze jest praca, trochę zdrowia, jeżeli mój koń, piesek, dwa kotki są zdrowe, z żoną i w rodzinie jakoś wszystko jest w porządku, to czego chcieć więcej?

A przyjaciele?
I właśnie to jest największe szczęście. Mój zawód pozwolił mi spotkać zupełnie niesłychanych ludzi. Do grona moich przyjaciół mogę zaliczyć i poetów, pisarzy, malarzy, bardów, sportowców. Jednym z moich najbliższych przyjaciół jest bokser Leszek Drogosz. Każde wakacje spędzamy bardzo sportowo. Moimi przyjaciółmi stała się elita reżyserów, aktorek, aktorów już nie tylko w Polsce, ale i na świecie.

Nic tylko podróżować, ale pan przecież nie lubi samolotów...
Dlatego wszędzie jeżdżę samochodem. Ostatnio byliśmy we Włoszech na zdjęciach do "Bitwy pod Wiedniem". Gdy podróżowaliśmy przez Włochy, Austrię, Węgry, Czechy, Szwajcarię zrozumiałem, że gdziekolwiek bym nie zadzwonił, to w ciągu godziny mogę znaleźć się w jakimś przyjaznym mi domu ciekawych ludzi. Wszędzie czeka na mnie posiłek, dobre wino i przyjaciele.

Przywiązuje pan wagę do świętowania i jubileuszy?
20-lecie miałem obchodzić 13 grudnia 1981 roku, gdy obudziliśmy się wszyscy w stanie wojennym. Śmieję się i nawet kilkakrotnie wypomniałem to samemu generałowi Jaruzelskiemu, że zepsuł mi moje 20-lecie. Nie mogłem nawet odwołać restauracji wynajętej na Starym Mieście, gdzie mieli przyjeżdżać moi przyjaciele m.in. Claude Lelouch z Francji, z Berlina Volker Schlondorff, Nikita Michałkow z Moskwy. Nie było to możliwie, nic nie działało. Mam nadzieję, że nic tak wstrząsającego nie przeszkodzi nam teraz, 13 grudnia.

Swój jubileusz będzie obchodził pan na deskach Teatru 6. piętro. Razem z Dorotą Segdą zagra pan sztukę "Po drodze do Madison". Czemu wybrał pan akurat ten tekst?
To jest teatralna adaptacja tej samej książki Roberta J. Wallera, na podstawie której, Clint Eastwood nakręcił legendarny film z Meryl Streep. Moja żona Krysia w prezencie dla mnie na mój benefis razem z Henryką Królikowską zrobiły dla nas adaptację. Reżyseruje to Grzegorz Warchoł i około 10 grudnia na scenie teatru 6. piętro zagramy to z Dorotą Segdą.

Sam pan zdecydował, że będzie obchodził jubileusz właśnie w tym teatrze?
Zostałem zaproszony przez dyrektorów Eugeniusza Korina i Michała Żebrowskiego. Powiedziałem tylko, że mam 50-lecie, a oni zaproponowali mi swoją scenę.

Ale pański jubileusz to nie tylko spektakl. Co jeszcze będzie działo się w grudniu w teatrze 6. piętro?
W planach jest retrospektywa moich filmów, warsztaty, spotkanie z widownią. Być może pokażemy kilka moich filmów, których polska publiczność nie widziała, właśnie tych z przełomu lat 70' i 80'.

A w ogóle doliczył się pan tych wszystkich ról, które pan zagrał?
Moja żona wie, ile ich dokładnie jest. W tym roku doszły trzy role filmowe: "Bitwa pod Wiedniem", dalszy ciąg przygód "Kapitana Klossa", film policyjny "Sęp" właśnie w reżyserii Eugeniusza Korina, dyrektora artystycznego Teatru 6. piętro.

A w przyszłym roku dojdzie do samo lub jeszcze więcej...
(śmiech) Pewnie tak, ale o tym porozmawiamy już przy innej okazji. Teraz muszę wracać do domu i uczyć się tekstu na jubileuszowy spektakl.

Waluty


Kurs NBP z dnia 25.06.2025
GBP 4.9843 złEUR 4.2479 złUSD 3.6590 złCHF 4.5427 zł

Sport