Przepraszam, czy tu biją?
Belfast, ostatnie kilka dni - chuligani w kominiarkach rzucający koktaile Mołotowa w policję. Dzieci z cegłami, strzelający do policji z broni bandyci, płonące samochody - to pokazywały media w całej Europie. Belfast istnieje w świadomości czytelników i widzów dzięki corocznym zamieszkom i alarmom bombowym, które nie zdarzają się tu rzadko. O co w tym wszystkim chodzi?
Historia - pretekstem
Media rozpisywały się szeroko na ten temat, powołując się na historyczne zaszłości- źródło marszy Oranżystów, które upamiętniają zwycięstwo protestanckiego króla Wilhelma III Orańskiego nad katolickim Jakubem II Stuartem w 1690. Tak, ale to było kilkaset lat temu. Czemu jednak te wydarzenia są żywe albo może - czemu wciąż prowokują do tego, by w okolicach 12 lipca co roku w Belfaście lała się krew?
To pretekst dla obu stron. Irlandia Północna nie tkwi w średniowieczu i nie zatrzymała się w rozwoju społecznym, ale nie wyleczyła się jeszcze z ran, powstałych z powodów politycznych na początku XX wieku i zadawanych jej przez wiele lat. Przez większą część dwudziestego wieku katolicy byli dyskryminowani przez dominujących lepiej wykształconych protestantów. Powodem tej dyskryminacji był fakt, że to protestanci najczęściej są lojalistami, czyli tymi, którzy pielęgnują związek z Wielką Brytanią i postrzegają katolików jako zagrożenie, prowadzące do rozbicia tego związku.
Katolicy, którzy znaleźli się Irlandii Północnej zrządzeniem losu w 1920 roku, najczęściej republikanie, czują silniejszy związek z Irlandią i marzą o zjednoczonym silnym państwie, z którego powierzchni zniknie Wielka Brytania. Najprościej zatem rzecz ujmując: republikanie (głównie katolicy, którzy określają się mianem Irlandczyków) chcą całej Wyspy, lojaliści (głównie protestanci, którzy określają się jako Brytyjczycy) nie chcą oddać Irlandii Północnej, uważając ją za część Wielkiej Brytanii.
O co im wszystkim chodzi?
Jaki jest problem zatem? Otóż republikanie uważają, że ich ziemia jest okupowana przez Brytyjczyków. Na co dzień żyją z tą myślą w miarę spokojnie, choć gdy dojdzie do dyskusji politycznych nad Guinessem, przekonanie to nabiera większego znaczenia. Liczą bowiem na to, że dojdzie do zjednoczenia. Każdy niemal republikanin, zapytany o los Irlandii Północnej, jest święcie przekonany, że jej dni jako prowincji Wielkiej Brytanii są policzone.
Lojaliści natomiast równie mocno wierzą w to, że Irlandia Północna jest naturalną częścią Wielkiej Brytanii. Ponieważ sądzą, że są nieustannie atakowani przez republikanów ( i są- ale przez dysydentów) i nie czują wielkiego poparcia Westminsteru (i to prawda - Westminster miewa dosyć Irlandii Północnej), konsolidują się w proteście przeciwko republikanom i , często , katolicyzmowi. Dlatego tak chętnie paradują w corocznych marszach.
Ukuli też słynne powiedzenia, używane do dziś przez najbardziej zajadłych unionistów (inne określenie tych, którzy wspierają jedność z Wielką Brytanią): No surrender (Nie poddamy się) i Not an inch (Nie oddamy ni piędzi ziemi) czy FGAU (for God and Ulster- tak kończą swoje posty, maile i inną korespondencję - czyli dla Boga i Ulsteru).
Kominiarka i karabin- witamy
Nie jest moją rolą pokazywanie, kto ma rację. Niemniej, na tym tle oto dochodzi do napięć. Jedna strona uważa, że jest okupowana, druga- że jest atakowana.
Przerzućmy teraz te uczucia na codzienność belfaską. Miasto w dużej części jest podzielone na dzielnice protestanckie i katolickie. Dla niewtajemniczonych - łatwo je rozróżnić.
W dzielnicach protestanckich na ogół można zobaczyć wszelkie symbole brytyjskości, głównie flagi.
Dzielnice katolickie są skromniejsze, oczywiście bez-flagowe. Obie strony natomiast manifestują swoje poglądy poprzez graffiti i murale, niejednokrotnie mini dzieła sztuki, z którymi nie walczy już samo miasto, starając się tłumaczyć je naturalną potrzebą wyrażania swojej tożsamości.
Zatem przybysz może się mocno zdziwić, zobaczywszy wielki portret mężczyny w kominiarce namalowany na ścianie, znajdującej się u wejścia do dzielnicy protestanckiej (zresztą w centrum miasta). Mężczyzna ma w reku karabin, a napis na pół ściany, widoczny z każdej strony, głosi: Właśnie wchodzisz do dzielnicy lokalistów.
W dzielnicach katolickich murale przedstawiają bojowników IRA, również w kominiarkach, również z karabinami. Tych murali jednak nie wolno ruszyć, nie można zlikwidować, chociaż przybyszowi z zewnątrz może się wydawać, że w jakiś sposób promują przemoc.
-Gdyby ktoś próbował je usunąć, dostałby kulkę w łeb- powiedział mi lokalny mieszkaniec. Nie sądzę,by tak się stało, ale jedno jest pewne - próba usunięcia muralu z pewnością skończyłaby się zamieszkami.
Dzieci z koktajlami Mołotowa
Skoro obie strony mają wolną rękę w wyrażaniu swojej tożsamości kulturowej i narodowej, gdzie tkwi problem? Zawieszenie broni, do którego doszło w 1998 roku, zwane porozumieniem Wielkopiątkowym, zapewniło pokój w Irlandii Północnej. Teoretycznie. W praktyce pojawili się dysydenci z dwóch stron, którzy uznali je za zdradę ich ideałów i dążeń. Doszło do powstania podgrup, które nie zgadzają się z założeniami Porozumienia i pragną nadal realizacji swoich celów. Szczególnie niebezpieczni wydają się dysydenci republikańscy, wspierani przez podobnie myślących dysydentów z Republiki Irlandii. Ci potrzebują chaosu, zamieszek i strachu, by pokazać, że wspólny republikańsko-lojalistyczny rząd jest niesprawny, nie potrafi chronić swoich obywateli, a zatem należy go obalić. Jak najlepiej pokazać nieudaczność ekipy rządzącej? Poprzez wprowadzenie atmosfery strachu. Stąd ciągłe alarmy bombowe w Irlandii Pólnocnej, stąd ciągłe próby powrotu do przeszłości. Stąd zamieszki w czasie marszu Oranżystów i rekrutacja dzieci, by w tych zamieszkach uczestniczyły.
Ostatnie zamieszki były doskonałym przykładem manipulacji dysydenckiej. Kamieniami i koktailami Mołotowa rzucały dzieci i nastolatkowie. Trudno oczekiwać od nich pełnej świadomości narodowej, a jednak biegały z flagami Irlandii. Oczywiste zatem jest, że za całością stali dorośli, wykorzystujący parę istotnych czynników: nudę (są wakacje), frustrację rodziców (w Ardoyne bezrobocie wynosi 20 procent, katolicy uważają, że są dyskryminowani, dlatego nie mogą dostać pracy) i najbardziej kontrowersyjny fakt- marsz Oranżystów.
Co z tym marszem? Nie jest to najlepszy pomysł - i tu będę uparcie trzymać się tej tezy- by pozwalać Oranżystom, mocno sfanatyzowanym protestantom (katolicy nie mogą należeć do Zakonu Orańskiego) na marsze przez najbardziej sfanatyzowaną katolicko dzielnicę (Ardoyne). Wydanie na to zgody jest posunięciem bardzo kontrowersyjnym, ponieważ stanowi receptę na kłopoty, do których, rzecz jasna, doszło. Wszyscy wiedzieli, że coś się wydarzy. W tym roku zamieszki trwały cztery dni, rannych zostało 87 policjantów, w tym trzech zostało postrzelonych (już nie przez dzieci).
Bierność policji?
Każdy, kto oglądał przebieg niepokojów na Ardoyne, mógł zobaczyć rzecz zastanawiającą - bierność policji. Polacy, którzy pamiętają bójki między policją a pseudokibicami w Polsce, zastanawiali się, dlaczego uzbrojona po zęby policja północnoiralndzką nie reaguje. Poza armatkami wodnymi i kilkoma wystrzelonymi gumowymi pociskami dla rozpędzenia tłumu, nie działo się praktycznie nic. Najbardziej szokujący dla mnie był obraz zakapturzonych młodych mężczyzn, w gumowych rękawiczkach, z zasłoniętymi twarzami, kŧórzy przy pomocy potężnej deski systematycznie i uparcie celowali w nogi stojących murem policjantów, ochranianych jedynie przez tarcze, które musieli trzymać na pewnej wysokości. Nie było żadnych aresztowań (dochodzi do nich dopiero teraz, po zamieszkach) ani innej, bardziej konkretnej reakcji. Dlaczego, pytali się nie tylko Wchodnioeuropejczycy, przyzwyczajeni do widoku policjantów, szalejących na polu bitwy i ścierających się z kibicami, jak i reszta świata.
Bo: w większości atakującymi byli nieletni. Mimo, że w Irlandii Północnej 10 latek może iść do więzienia, zdzielenie go po głowie policyjną pałką, nawet gdy ten ma w ręku koktail Mołotowa, wywołałoby potężny opór społeczny. Po drugie, w policji nadal większość stanowią protestanci, mimo wprowadzonych parytetów i próby rekrutacji katolików (ci jednak nie chcą pracować dla policji, uważając ją za ramię lojalizmu), zatem naruszyłoby to i tak delikatną tkankę zgody społecznej pomiędzy dwoma kulturami. Po trzecie, zaraz doszłoby do fali pozwów przeciwko policji i konkretnym policjantom, a to pociągnęłoby za sobą wielomilionowe odszkodowania. Akcja policyjna w Ardoyne już kosztuje państwo miliony funtów.
Jedyne zatem, co może zrobić policja, to oddzielać zwaśnione strony, znosić ciosy atakujących i przeprowadzać, miejmy nadzieję, liczne aresztowania na podstawie nagrań filmowych, które robiła w trakcie zamieszek.
Wojsko na ulice- źle, zakaz marszu - jeszcze gorzej
Jak na to reagują sami mieszkańcy Belfastu? W programie Stevena Nolana, populistycznego prezentera BBC Ulster, który co rano zachęca słuchaczy, by dzwonili i wylewali swoje żale, zdruzgotani świadkowie zamieszek proponowali cały wachlarz rozwiązań: od zakazu maszerowania przez dzielnice katolickie (co się nigdy nie stanie, bo protestanci uznaliby, że jest to akcja skierowana przeciwko nim samym i ich prawu do maszerowania, gdzie chcą), do wprowadzenia na ulice wojska (co z kolei byłoby na rękę dysydentom republikańskim, gdyż udowadniałoby niezborność rządu północnoirlandzkiego, a także podkreślałoby jego zależność od Wielkiej Brytanii, bo przecież Irlandia Północna nie ma swojego niezależnego wojska- a to wszystko byłoby świetnym pretekstem, by podkręcić walkę z okupantem).
Dlatego jedynym wyjściem jest praca poza główną sceną, przez dialog, podejmowanie wspólnych inicjatyw i zapobieganie manifestacji siły przez obie strony. To się dzieje,ale o tym- następnym razem.
Media rozpisywały się szeroko na ten temat, powołując się na historyczne zaszłości- źródło marszy Oranżystów, które upamiętniają zwycięstwo protestanckiego króla Wilhelma III Orańskiego nad katolickim Jakubem II Stuartem w 1690. Tak, ale to było kilkaset lat temu. Czemu jednak te wydarzenia są żywe albo może - czemu wciąż prowokują do tego, by w okolicach 12 lipca co roku w Belfaście lała się krew?
To pretekst dla obu stron. Irlandia Północna nie tkwi w średniowieczu i nie zatrzymała się w rozwoju społecznym, ale nie wyleczyła się jeszcze z ran, powstałych z powodów politycznych na początku XX wieku i zadawanych jej przez wiele lat. Przez większą część dwudziestego wieku katolicy byli dyskryminowani przez dominujących lepiej wykształconych protestantów. Powodem tej dyskryminacji był fakt, że to protestanci najczęściej są lojalistami, czyli tymi, którzy pielęgnują związek z Wielką Brytanią i postrzegają katolików jako zagrożenie, prowadzące do rozbicia tego związku.
Katolicy, którzy znaleźli się Irlandii Północnej zrządzeniem losu w 1920 roku, najczęściej republikanie, czują silniejszy związek z Irlandią i marzą o zjednoczonym silnym państwie, z którego powierzchni zniknie Wielka Brytania. Najprościej zatem rzecz ujmując: republikanie (głównie katolicy, którzy określają się mianem Irlandczyków) chcą całej Wyspy, lojaliści (głównie protestanci, którzy określają się jako Brytyjczycy) nie chcą oddać Irlandii Północnej, uważając ją za część Wielkiej Brytanii.
O co im wszystkim chodzi?
Jaki jest problem zatem? Otóż republikanie uważają, że ich ziemia jest okupowana przez Brytyjczyków. Na co dzień żyją z tą myślą w miarę spokojnie, choć gdy dojdzie do dyskusji politycznych nad Guinessem, przekonanie to nabiera większego znaczenia. Liczą bowiem na to, że dojdzie do zjednoczenia. Każdy niemal republikanin, zapytany o los Irlandii Północnej, jest święcie przekonany, że jej dni jako prowincji Wielkiej Brytanii są policzone.
Lojaliści natomiast równie mocno wierzą w to, że Irlandia Północna jest naturalną częścią Wielkiej Brytanii. Ponieważ sądzą, że są nieustannie atakowani przez republikanów ( i są- ale przez dysydentów) i nie czują wielkiego poparcia Westminsteru (i to prawda - Westminster miewa dosyć Irlandii Północnej), konsolidują się w proteście przeciwko republikanom i , często , katolicyzmowi. Dlatego tak chętnie paradują w corocznych marszach.
Ukuli też słynne powiedzenia, używane do dziś przez najbardziej zajadłych unionistów (inne określenie tych, którzy wspierają jedność z Wielką Brytanią): No surrender (Nie poddamy się) i Not an inch (Nie oddamy ni piędzi ziemi) czy FGAU (for God and Ulster- tak kończą swoje posty, maile i inną korespondencję - czyli dla Boga i Ulsteru).
Kominiarka i karabin- witamy
Nie jest moją rolą pokazywanie, kto ma rację. Niemniej, na tym tle oto dochodzi do napięć. Jedna strona uważa, że jest okupowana, druga- że jest atakowana.
Przerzućmy teraz te uczucia na codzienność belfaską. Miasto w dużej części jest podzielone na dzielnice protestanckie i katolickie. Dla niewtajemniczonych - łatwo je rozróżnić.
W dzielnicach protestanckich na ogół można zobaczyć wszelkie symbole brytyjskości, głównie flagi.
Dzielnice katolickie są skromniejsze, oczywiście bez-flagowe. Obie strony natomiast manifestują swoje poglądy poprzez graffiti i murale, niejednokrotnie mini dzieła sztuki, z którymi nie walczy już samo miasto, starając się tłumaczyć je naturalną potrzebą wyrażania swojej tożsamości.
Zatem przybysz może się mocno zdziwić, zobaczywszy wielki portret mężczyny w kominiarce namalowany na ścianie, znajdującej się u wejścia do dzielnicy protestanckiej (zresztą w centrum miasta). Mężczyzna ma w reku karabin, a napis na pół ściany, widoczny z każdej strony, głosi: Właśnie wchodzisz do dzielnicy lokalistów.
W dzielnicach katolickich murale przedstawiają bojowników IRA, również w kominiarkach, również z karabinami. Tych murali jednak nie wolno ruszyć, nie można zlikwidować, chociaż przybyszowi z zewnątrz może się wydawać, że w jakiś sposób promują przemoc.
-Gdyby ktoś próbował je usunąć, dostałby kulkę w łeb- powiedział mi lokalny mieszkaniec. Nie sądzę,by tak się stało, ale jedno jest pewne - próba usunięcia muralu z pewnością skończyłaby się zamieszkami.
Dzieci z koktajlami Mołotowa
Skoro obie strony mają wolną rękę w wyrażaniu swojej tożsamości kulturowej i narodowej, gdzie tkwi problem? Zawieszenie broni, do którego doszło w 1998 roku, zwane porozumieniem Wielkopiątkowym, zapewniło pokój w Irlandii Północnej. Teoretycznie. W praktyce pojawili się dysydenci z dwóch stron, którzy uznali je za zdradę ich ideałów i dążeń. Doszło do powstania podgrup, które nie zgadzają się z założeniami Porozumienia i pragną nadal realizacji swoich celów. Szczególnie niebezpieczni wydają się dysydenci republikańscy, wspierani przez podobnie myślących dysydentów z Republiki Irlandii. Ci potrzebują chaosu, zamieszek i strachu, by pokazać, że wspólny republikańsko-lojalistyczny rząd jest niesprawny, nie potrafi chronić swoich obywateli, a zatem należy go obalić. Jak najlepiej pokazać nieudaczność ekipy rządzącej? Poprzez wprowadzenie atmosfery strachu. Stąd ciągłe alarmy bombowe w Irlandii Pólnocnej, stąd ciągłe próby powrotu do przeszłości. Stąd zamieszki w czasie marszu Oranżystów i rekrutacja dzieci, by w tych zamieszkach uczestniczyły.
Ostatnie zamieszki były doskonałym przykładem manipulacji dysydenckiej. Kamieniami i koktailami Mołotowa rzucały dzieci i nastolatkowie. Trudno oczekiwać od nich pełnej świadomości narodowej, a jednak biegały z flagami Irlandii. Oczywiste zatem jest, że za całością stali dorośli, wykorzystujący parę istotnych czynników: nudę (są wakacje), frustrację rodziców (w Ardoyne bezrobocie wynosi 20 procent, katolicy uważają, że są dyskryminowani, dlatego nie mogą dostać pracy) i najbardziej kontrowersyjny fakt- marsz Oranżystów.
Co z tym marszem? Nie jest to najlepszy pomysł - i tu będę uparcie trzymać się tej tezy- by pozwalać Oranżystom, mocno sfanatyzowanym protestantom (katolicy nie mogą należeć do Zakonu Orańskiego) na marsze przez najbardziej sfanatyzowaną katolicko dzielnicę (Ardoyne). Wydanie na to zgody jest posunięciem bardzo kontrowersyjnym, ponieważ stanowi receptę na kłopoty, do których, rzecz jasna, doszło. Wszyscy wiedzieli, że coś się wydarzy. W tym roku zamieszki trwały cztery dni, rannych zostało 87 policjantów, w tym trzech zostało postrzelonych (już nie przez dzieci).
Bierność policji?
Każdy, kto oglądał przebieg niepokojów na Ardoyne, mógł zobaczyć rzecz zastanawiającą - bierność policji. Polacy, którzy pamiętają bójki między policją a pseudokibicami w Polsce, zastanawiali się, dlaczego uzbrojona po zęby policja północnoiralndzką nie reaguje. Poza armatkami wodnymi i kilkoma wystrzelonymi gumowymi pociskami dla rozpędzenia tłumu, nie działo się praktycznie nic. Najbardziej szokujący dla mnie był obraz zakapturzonych młodych mężczyzn, w gumowych rękawiczkach, z zasłoniętymi twarzami, kŧórzy przy pomocy potężnej deski systematycznie i uparcie celowali w nogi stojących murem policjantów, ochranianych jedynie przez tarcze, które musieli trzymać na pewnej wysokości. Nie było żadnych aresztowań (dochodzi do nich dopiero teraz, po zamieszkach) ani innej, bardziej konkretnej reakcji. Dlaczego, pytali się nie tylko Wchodnioeuropejczycy, przyzwyczajeni do widoku policjantów, szalejących na polu bitwy i ścierających się z kibicami, jak i reszta świata.
Bo: w większości atakującymi byli nieletni. Mimo, że w Irlandii Północnej 10 latek może iść do więzienia, zdzielenie go po głowie policyjną pałką, nawet gdy ten ma w ręku koktail Mołotowa, wywołałoby potężny opór społeczny. Po drugie, w policji nadal większość stanowią protestanci, mimo wprowadzonych parytetów i próby rekrutacji katolików (ci jednak nie chcą pracować dla policji, uważając ją za ramię lojalizmu), zatem naruszyłoby to i tak delikatną tkankę zgody społecznej pomiędzy dwoma kulturami. Po trzecie, zaraz doszłoby do fali pozwów przeciwko policji i konkretnym policjantom, a to pociągnęłoby za sobą wielomilionowe odszkodowania. Akcja policyjna w Ardoyne już kosztuje państwo miliony funtów.
Jedyne zatem, co może zrobić policja, to oddzielać zwaśnione strony, znosić ciosy atakujących i przeprowadzać, miejmy nadzieję, liczne aresztowania na podstawie nagrań filmowych, które robiła w trakcie zamieszek.
Wojsko na ulice- źle, zakaz marszu - jeszcze gorzej
Jak na to reagują sami mieszkańcy Belfastu? W programie Stevena Nolana, populistycznego prezentera BBC Ulster, który co rano zachęca słuchaczy, by dzwonili i wylewali swoje żale, zdruzgotani świadkowie zamieszek proponowali cały wachlarz rozwiązań: od zakazu maszerowania przez dzielnice katolickie (co się nigdy nie stanie, bo protestanci uznaliby, że jest to akcja skierowana przeciwko nim samym i ich prawu do maszerowania, gdzie chcą), do wprowadzenia na ulice wojska (co z kolei byłoby na rękę dysydentom republikańskim, gdyż udowadniałoby niezborność rządu północnoirlandzkiego, a także podkreślałoby jego zależność od Wielkiej Brytanii, bo przecież Irlandia Północna nie ma swojego niezależnego wojska- a to wszystko byłoby świetnym pretekstem, by podkręcić walkę z okupantem).
Dlatego jedynym wyjściem jest praca poza główną sceną, przez dialog, podejmowanie wspólnych inicjatyw i zapobieganie manifestacji siły przez obie strony. To się dzieje,ale o tym- następnym razem.



















