Jan Englert: Wszystko, co mówię jest przemyślane, ale nie jestem pewny, czy mam rację
Oglądał pan mecz Igi Świątek?
Jan Englert: - Oczywiście, nie odszedłem ani na moment. Moja żona żartuje, że jeśli ją zdradzam, to z Eurosportem. Oglądam sport pasjami. Tak najlepiej odpoczywam. Najbardziej lubię tzw. sporty bezkontaktowe: tenis, siatkówka, lekkoatletyka. Są najczystsze, nie muszę złamać nogi przeciwnikowi, żeby wygrać. Wygrywam, bo jestem lepszy. Fair play.
Najmniej mnie interesują sporty motorowe, tam, gdzie człowiek jest zależny od maszyny czy innego sprzętu. Najlepszy kierowca w najgorszym samochodzie nie wygra. Zresztą samochody mnie nigdy nie interesowały.
A piłka nożna? Podobno kiedyś chciał pan zostać piłkarzem?
- W sporcie byłem bardzo dobry, ciekawiły mnie tylko gry zespołowe. Trening indywidualny mnie tak nudził, że po dwóch, trzech tygodniach rezygnowałem. Chciałem być oczywiście Lewandowskim, choć Lewandowski bez zespołu nie zagra nic. W teatrze też się gra zespołowo.
Piłka nożna jest jak teatr?
- Piłka nożna nie jest teatrem, nie jest twórcza, choć ma dużo do czynienia z myśleniem. To jest umiejętność, niezwykłe rzemiosło, w którym są talenty większe i mniejsze. Mało tego, sukces jest wymierny: wygrywam albo przegrywam. Teatr jest niewymierny. Pewne przedstawienia są zlekceważone przez krytyków. Nie mam żadnych argumentów, żeby z tym walczyć. Muszę to przyjąć do świadomości.
Opinie krytyków mają jeszcze dla pana znaczenie?
- Oczywiście, że mają. Każdy mówi, że nie mają, ale wszyscy się interesują. Bardzo szybko sobie uświadomiłem, że to, co oni piszą, zostaje. Jeżeli przypieprzyli mi za coś, co jest dobre, to w historii zostaje, że było niedobre. Złą krytyką trudno mnie dotknąć, ale – tutaj przyznaję się do słabości i na tym punkcie mam fioła, uważam to za brak szacunku – nie znoszę lekceważenia tego, co robię. I nie chodzi o moją reżyserię czy moje aktorstwo, ale w ogóle o to, za co odpowiadam, czyli Teatr Narodowy.
Natomiast ja należę do tych, którzy nie składają sądów, wyroków, opinii na podstawie tego, co przeczytali w recenzjach. Jestem chyba jedynym dyrektorem w tym kraju, który chodzi na przedstawienia do innych teatrów, bo mnie ciekawi, co w trawie piszczy. Dla mnie jedynym kryterium jest kryterium umiejętności. A to, czy ktoś ma pozycję prawicowca, czy lewicowca, czy jest LGBT, czy z kółka różańcowego ma drugorzędne znaczenie. Ważne, żeby coś umiał, a nie tylko miał pogląd.
Wracając do wątku sportowego. Świetnie gra pan w tenisa, choć to przecież sport indywidualny.
- Mam nawet taki plan, że kiedy przejdę na emeryturę, to będę jeździł na różne turnieje dla osób 80 plus. Całkiem sporo jest takich organizowanych w różnych miejscach w Europie. Oczywiście, pod warunkiem, że będzie mnie na nie stać, bo są to drogie rozrywki, trzeba dojechać, zapłacić wpisowe itd.
W maju skończył pan 80 lat. Wybiera się pan na emeryturę?
- Na razie pracuję. W Narodowym do końca sezonu 2024/2025 mam plany. Na jesieni robię dwie premiery: Fredrę i Króla Leara. Fredrę reżyseruję, Króla Leara gram. We wrześniu zaczynamy próby. Niedawno skończyłem zdjęcia do filmu "Skrzyżowanie”, w którym zagrałem główną rolę. Pracy nie brakuje.
Dawno nie widzieliśmy pana w dużej roli filmowej. O czym jest ten film?
- O mnie. Dostałem wreszcie po chyba trzydziestu latach główną rolę z szansą na zbudowanie ciekawej postaci, z szansą na sukces lub porażkę. Interesujący scenariusz, chyba od początku pisany z myślą o mnie, który czekał trzy lata na pieniądze, żeby być realizowanym. To jest interesująca rola człowieka, który odchodzi i to odchodzenie powoduje, że próbuje zmienić siebie i swój stosunek do świata o sto osiemdziesiąt stopni. Nie licząc się z tym, że jego zmiana ma skutki i wpływ na innych. Przyznam, że miałem niezwykłą frajdę stojąc przed kamerą.
Czy to prawda, że "Skrzyżowanie” powstało dzięki pana żonie?
- Pomogła w zdobyciu pieniędzy i nawet trochę własnych zainwestowała. Zrobiła mi prezent na osiemdziesiątkę. Nie wiem, czy chciałaby, żebym o tym opowiadał.
Lubi pan oglądać siebie na ekranie?
- Nie lubię. Czasem dopiero teraz oglądam niektóre filmy sprzed lat, których nigdy wcześniej nie widziałem.
Kiedy widzi pan siebie młodszego o pięćdziesiąt czy czterdzieści lat, nachodzą pana refleksje związane z przemijaniem?
- Nie, może dlatego, że ja do pięćdziesiątki myślę o sobie w trzeciej osobie. Nigdy, nawet sam dla siebie, nie myślę o sobie z tamtych lat "ja". To jest dla mnie "on". Co wtedy zrobił ten Jasior? Dlaczego tak zrobił?
Od którego momentu myśli pan "ja"?
- Tak się składa, że właściwie od małżeństwa z Beatą, a już na pewno od urodzin córki. Nie wiem, co się takiego stało w moim życiu, nigdy mnie do tego nikt nie namawiał ani nie zmuszał, ale któregoś dnia odkryłem, że równie wielką przyjemnością jest dawanie jak branie. To powoli we mnie dojrzewało od czasu, jak zacząłem zajmować się działalnością społeczną, uczeniem itd. Nagle zobaczyłem, że to jest wielka frajda.
A kiedyś tylko brałem. Owszem, było fajnie i bezproblemowo, ale chyba – to jest banalne, co teraz mówię – równowagę życiową, samozadowolenie daje nam niezwykła sztuka wyważenia proporcji. Nie wolno tylko dawać i nie wolno tylko brać.
Teraz jest pan zadowolony z tych proporcji?
- Bardzo. Chociaż czasem wiele rzeczy boli, nawet mocno. Bo to nie polega na tym, że równowaga zapewnia komfort.
Robi pan życiowe bilanse?
- Nie, w rachunkach zawsze byłem słaby.
Z czego jest pan dumny?
- Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Każda odpowiedź jest zła. Zadowoleni z siebie są tylko kabotyni albo ci, którzy nie mają wątpliwości. Ludzie inteligentni mają wątpliwości, a wątpliwości niestety osłabiają. Więc jeśli jestem z siebie niezadowolony, to dlatego że mam wątpliwości. Wszystko, co mówię jest przemyślane, ale nie jestem pewny, czy mam rację. To jest starzenie się. Starcy tak strasznie krzyczą, że mają rację, żeby się nie wydało, że nie są pewni. Wątpliwości mam także jako dyrektor czy pedagog, ale tam nie mogę ich w żaden sposób pokazać.
Posiadanie władzy rodzi poczucia nieomylności. Pan ważne stanowiska zajmuje od kilkudziesięciu lat.
- Wszyscy wiemy, że pycha jest siostrą władzy. Każdy z nas prędzej czy później ulega temu w mniejszym czy większym stopniu. Cały dowcip polega na tym, żeby znaleźć proporcje i umieć to wyłapać.
Gdzie pan widzi swoje miejsce w tym świecie?
- Nigdzie. Umieram. Dlatego nie mam z tym najmniejszego problemu. Znaczy mam, bo się martwię o tych, których w tej chwili uczę. Martwię się z pozycji człowieka, który przeżył inny świat i inne życie. Uważam, że moje pokolenie jest najszczęśliwsze w historii tego kraju. Przeżyliśmy wszystko. Ja nawet sięgnąłem wojny, choć jej nie pamiętam. Stalinizm przeżyłem już świadomie, wszystkie odwilże, wszystkie rozczarowania odwilżami.
Zdumiewa mnie, że nie jesteśmy w stanie nic się nauczyć, że popełniamy te same błędy. Tak naprawdę nie umiemy pracować dla sprawy. Umiemy umierać dla sprawy. Ja jestem zwolennikiem pracy organicznej. Uważam, że tylko pracą, ale prawdziwą, nie udawaną dokumentujemy patriotyzm, szlachetność, przechodzenie do historii. To staram się przekazać młodszym pokoleniom.
Od ponad czterdziestu lat uczy pan Akademii Teatralnej. Usłyszał pan kiedyś od studenta, że się na czymś nie zna, nie nadąża?
- Przez czterdzieści lat uczenia nie miałem żadnego kłopotu. Uprawiam ten zawód i prowadzę teatr, w związku z tym nie muszę im mówić, jaka jest moja estetyka itd. Muszę ich tylko namawiać, żeby uwierzyli w tę estetykę, żeby to, co ja uważam za dobre, nawet jeśli nie przyjmą tego w całości, to żeby pewne elementy uznali za twórcze, posuwające ich do przodu. Bo przecież to chodzi o nich, nie o mnie ani nie o teatr. Uczenie wymaga indywidualnego podejścia. Każdy student powinien mieć swojego pedagoga.
Pana córka w tym roku skończyła Akademię Teatralną. Uczył ją pan?
- Wiadomo, że nie. Ani ja, ani ona nie zgodzilibyśmy się na to. W domu też jej nie uczyłem. Nawet wierszyka nigdy mi nie powiedziała.
Ale żonę pan uczył?
- Uczyłem, kiedy nie byliśmy razem i nic nie zapowiadało, że będziemy. Była jedną z wielu studentek.
Żona od lat jest w zespole Narodowego. To niezbyt zdrowy układ, rodzi podejrzenia o nepotyzm.
- Jestem od tego jak najdalej. Dzisiaj nawet trochę nawet żałuję, że jej nie wspierałem, bo pewnie mogłaby więcej ról zagrać, ale jednak rozsądek mówi, że dobrze, że tego nie zrobiłem. Wszystko osiągnęła bez mojego udziału.
Nie miała do pana o to pretensji?
- Jakieś miała, ale myślę, że teraz ma satysfakcję.
Córka też będzie miała pod górę, bo nazywa się Englert?
- Mojej córce będzie bardzo trudno przede wszystkim ze względu na jej niezależną osobowość i cechy przywódcze. Ona jest kompletnie niezależna, od dziecka była bardzo ambitna i przeszkadzało jej to, że rodzice są znanymi ludźmi. Dlatego nawet uciekła do Stanów Zjednoczonych, żeby tu nikt nie gadał, że tatuś albo mamusia coś załatwiła. Z córką jesteśmy w tej chwili na etapie budowania relacji od nowa, czyli wzajemnie się słuchamy. Ona jest na fali wznoszącej, ja na fali opadającej. Może spotkamy się gdzieś w jednym miejscu w momencie, kiedy ja będę spadał, a ona będzie szła do góry?
Udziela pan jej rad dotyczących aktorstwa?
- Żadnych. Ani dotyczących aktorstwa ani życia. Myślę, że najlepsze doradzanie nic nie pomaga. Dziecko przygląda się rodzicom i szybko samo weryfikuje, bo łatwo mówić, robić trudniej. Sądzę, że najlepszym wychowaniem jest autentyczność, prawdziwe umiejętności, prawdziwy światopogląd a nie użyty na rzecz publico bono. Sposób postrzegania świata, szacunek dla drugiego człowieka to są rzeczy, których nie da się słownie nauczyć. Więc po co mówić? Każdy z nas jest kowalem swojego losu. I tutaj żadne rady mądrych dziadków nie pomagają. Nawet jeśli są dobre i prawdziwe, to drażnią. Oczywiście, to jest naturalne. Jeżeli młody jeleń wchodzi do stada, to pierwsza rzecz, którą chce zrobić to wygonić starego. A stary musi uważać, żeby nie dać się łatwo wygonić.
Po co jest dzisiaj teatr?
- Przecież to proste. Daje frajdę słuchania i rozmawiania w planie rzeczywistym. Jestem zwolennikiem teatru, który dotyka widzów, zmusza ich do myślenia, żeby coś zostało w nich przez parę dni, poza tym, że dostali mokrą ścierką po mordzie. Mnie interesuje odpowiedź na pytanie: jak jest coś zrobione, w jaki sposób jest odbierane. Dlatego tak bardzo cenię rzemiosło. Nienawidzę, jak mówimy o sobie "my artyści". My ludzie teatru, my ludzie sztuki, my uprawiający teatr, ale zaraz artyści? Nie przesadzajmy. W całym swoim życiu spotkałem może trzech artystów. Artysta to jest człowiek, który tworzy czy zmienia rzeczywistość.
Jan Englert – aktor teatralny i filmowy, reżyser teatralny, profesor sztuk teatralnych. Na wielkim ekranie zadebiutował rolą Zefirka w "Kanale" (1956r.) Andrzeja Wajdy. Zagrał w produkcjach: Kazimierza Kutza, Janusza Zaorskiego, Filipa Bajona, Janusza Morgensterna, Jerzego Antczaka, Ryszarda Bera i Jana Łomnickiego. Zagrał ponad 150 ról w teatrach i 200 ról w Teatrze Telewizji. Od 2003 roku jest dyrektorem artystycznym Teatru Narodowego. Od ponad 40 lat jest wykładowcą w warszawskiej Akademii Teatralnej, w której pełnił funkcję dziekana i dwukrotnie funkcję rektora. Jego pierwszą żoną była aktorka Barbara Sołtysik, z którą ma troje dzieci: syna Tomasza i bliźniaczki: Katarzynę i Małgorzatę. Z drugą żoną, aktorką Beatą Ścibakówną ma córkę Helenę (2000 r.), która również jest aktorką.