Wbrew scenariuszom filmów katastroficznych, w których na Ziemię leci kosmiczna skała i wszyscy odliczają dni i godziny do uderzenia, a prezydent USA wygłasza patetyczną mowę, zanim schowa się do bunkra, apokalipsa może przyjść niezauważenie. Program finansowany przez NASA odkrył bowiem asteroidę o nazwie 2020 QG dopiero sześć godzin po tym, jak minęła naszą planetę.

Było to w miniony weekend, więc – w razie gorszego, ale chyba bardziej realistycznego scenariusza – apokalipsa zastanie nas przy grillu i na plaży, Elona Muska być może w momencie, gdy pisze kolejnego twetta o kolonizacji Marsa, a sztuczną inteligencję nanosekundę przed tym, zanim rozwiąże problem doskonałego rozpoznawania twarzy użytkowników mediów społecznościowych.

Co niepokoi najbardziej, Paul Chodas - dyrektor NASA Center for Near Earth - przyznał w wywiadzie dla magazynu "Business Insider", że astronomowie przeoczyli asteroidę, bo zbliżała się "niepostrzeżenie" od strony Słońca. Dopiero sześć godzin po tym, gdy minęła Ziemię jej istnienie odnotowało Obserwatorium Palomar w Kalifornii.

Gdyby ta niewielka asteroida wpadła w atmosferę Ziemi (naukowcy szacują, że mogła mieć do 5,5 metrów długości), prawdopodobnie eksplodowałaby w niej, tworząc spektakularną kulę ognia i wyzwalając wybuch o energii kilkudziesięciu kiloton trotylu (mniej więcej tyle samo, co jedna z bomb atomowych, które Stany Zjednoczone zrzuciły na Japonię w 1945 roku). Naukowcy uspokajają, że to… niedużo, bo wszystko działby się wysoko nad Ziemią.

Dla porównania, meteor, który w 2013 roku rozpadł się nad rosyjskim Czelabińskiem, eksplodował z mocą 30 takich bomb. Był prawdopodobnie cztery-pięć razy większy od 2020 QG. Odłamki zraniły wtedy około 1 500 osób. Problem w tym, że on też zbliżył się do Ziemi niezauważony…