Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Pustelnik: "Po Annapurnie zwątpiłem, czy jestem w stanie normalnie funkcjonować"

Pustelnik:
Piotr Pustelnik liczy, że w Polsce powstanie grupa wspinaczy na miarę pokolenia lat 80. (fot. Krystyna Pycinska-Taylor)
Piotr Pustelnik, alpinista i himalaista, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, gościł w lutym w Dublinie. Spotkał się z Polonią w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Wcześniej jednak, w rozmowie z Londynkiem opowiedział o swoich najpiękniejszych i najtrudniejszych chwilach w górach, a przede wszystkim o drodze - na szczyty, a także ku istocie człowieczeństwa.
Reklama
Reklama

Jak to się stało, że chłopak z Łodzi, z nizin, “zdobył w górach wszystko, co jest do zdobycia”? Czy to z Akademickim Klubem Górskim stawiał Pan pierwsze kroki w tym sporcie?

- Musimy się tutaj cofnąć do dość dawnych czasów. Urodziłem się bowiem 6 lat po zakończeniu wojny i przez te pierwsze lata nikt z nas nie myślał o żadnych górach, o wspinaczce. Jeździłem w góry tylko dlatego, że mieszkała tam siostra mojej mamy. Pierwsze moje góry to był Beskid Mały i słynny Leskowiec. Zawsze mnie ciągnęło w tamtą stronę, jakoś nie potrafiłem się bawić nad morzem, chociaż mama usilnie mnie tam zabierała. Uwielbiała wodę, była pływaczką ŁKS Łódź. Ja się jednak w tych stronach strasznie męczyłem.

Himalaista z ambasador RP w Dublinie Anną Sochańską. (Fot. Barbara Bugalska)

Moje początki były bardzo skromne. W wieku 13-14 lat zacząłem chodzić po niskich górach, będąc jeszcze wtedy rekonwalescentem po ciężkiej chorobie. Wcześniej przez pół roku leżałem w szpitalu, po tym, jak wykryto u mnie wadę serca. Przez cały ten czas karmiono mnie sterydami, wyglądałem po prostu koszmarnie. To wszystko bardzo się odbiło na mojej psychice i ciele, ale jakoś udało mi się z tego wyjść. Te góry w każdym razie siedziały gdzieś tam w środku.

Z każdym rokiem przesuwałem ten horyzont coraz dalej. Robiłem to dość ostrożnie, bo po prostu się bałem. Nikt nie wie, co dzieje się wewnątrz jego organizmu, a ja byłem nauczony przez lekarzy, przez pobyty w szpitalu i sanatorium, że jestem wątłym chłopakiem ze słabym sercem. Każdy większy wysiłek fizyczny budził we mnie obawy, że zrobię psikusa rodzicom (a byłem jedynakiem) i umrę gdzieś tam na szlaku turystycznym. Jak widać, efekt jest taki, że moich rodziców już dawno nie ma, a ja nadal żyję. Nie umarłem i nic się takiego strasznego nie stało.

Ta droga w góry zatem, jak już wspomniałem, była strasznie długa, powolna i żmudna, a to dlatego, że zawsze starałem się działać tak, żeby jednak nie narobić bałaganu moim bliskim.

Jest Pan trzecim Polakiem, po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim, który zdobył Koronę Himalajów. Zajęło to panu 20 lat. Motto włoskiego wspinacza Waltera Bonattego mówi: “Góry są środkiem, człowiek jest celem. Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt. Robi się to, aby stać się lepszym”. Czego pana nauczyły góry?

- To jest także trochę moje motto, bo ja też uważam, że góry są tylko pretekstem do tego, by człowiek się w jakiś sposób rozwijał. To, że ta korona zajęła mi dwadzieścia lat, jest na to najlepszym dowodem. Nie chodziło mi o rekord ani o to, by się po tych górach przebiec i odhaczyć każdą. Wszystkie wyprawy były dla mnie czymś ważnym, kolejnym krokiem w kierunku doskonałości, choć na tej drodze zdarzały mi się potworne błędy i pomyłki. To moim zdaniem potwierdza tylko starą prawdę, że nie ma ludzi nieomylnych. Nawet jeśli mają ogromne doświadczenie, mogą się strasznie pomylić. Ta droga, którą obrałem, miała rzeczywiście na celu, by się cieszyć byciem w górach i się nim delektować. To była po prostu ładna, estetyczna, fajna przygoda.

Oczywiście nie można też idealizować, góry są niebezpieczne i to, co robimy, jest niebezpieczne. Miałem na tej drodze dużo różnych wybojów i sytuacji, do których niespecjalnie lubię wracać, bo są przykre. Jednak i je traktuję jak element rozwoju. Moim zdaniem, jeśli ktoś ciągle odnosi sukcesy, to tak właściwie niczego się nie uczy. To tak naprawdę dopiero porażka uczy człowieka – pokory, dystansu do tego, co się zrobiło - także tego, że takie niepowodzenie trzeba w jakiś sposób zaakceptować i wyrzucić z głowy.

Bonatti jest jednym z moich idoli – nie dlatego, że był fantastycznym wspinaczem, tylko dlatego, że potrafił mieć do tego właśnie taki dystans, że odszedł o wyczynowego, sportowego wspinania w swoich najlepszych latach, kiedy był w stanie osiągać rzeczy, których nikt wtedy nie robił. Mógł jeszcze kilka lat albo więcej robić kapitalne przejścia, ale on powiedział “Nie, ja już skończyłem i teraz będę robił coś innego”.

Co Pan sądzi o wspinaczce Tomasza Mackiewicza na Nangę Parbat? Jak Pan zapewne wie, Tomek mieszkał w Irlandii i był Polonii szczególnie bliski. Czy Pana zdaniem to była brawura, czy szaleństwo?

- Ciężko jest mi o tym mówić; mam taką prostą zasadę, że jeśli przy czymś mnie nie było, to nie oceniam. Nie było mnie tam, wszystko, co wiem, wiem z relacji. Mogę zatem powiedzieć tylko jedną, uniwersalną dosyć prawdę, której zresztą doświadczyłem na własnej skórze – że istnieje coś takiego jak obsesja jakiejś góry. I ta obsesja się rozwija w człowieku. Jeśli się tej góry nie zdobędzie raz, to bardzo się chce na nią wrócić. Jeśli się nie zdobędzie drugi raz, chce się jeszcze bardziej. Ta mania się pogłębia i w którymś momencie człowiek musi podjąć świadomą decyzję o przerwaniu tego. Ja doświadczyłem czegoś takiego z ostatnią górą, o nazwie Annapurna. Byłem na niej pięć razy. Przeżywałem tam różne historie, mało nie straciłem życia. Przy piątym wyjeździe przyrzekłem sobie i wszystkim, że to będzie ostatni raz, niezależnie od tego, co się stanie.

Miałem wrażenie, że Tomek był obsesjonatem Nangi Parbat. Był tam wiele razy, chyba siedem. Za tę swoją obsesję zapłacił niestety najwyższą cenę.

Powinno być tak, że człowiek jedzie w góry tylko cieszyć się życiem i najlepiej by było, gdyby z tym życiem z gór wracał, więc nie kupuje tych romantycznych opowieści o tym, że ludzie marzą, by zostać w górach, że to jest najlepszy rodzaj śmierci. To są kompletne bzdury, ludzie chcą żyć, chcą się cieszyć i nikt nie chce w górach zostawać. Byłbym szczęśliwy, gdyby Tomek na tę górę nie wszedł, a zszedł i byśmy mogli teraz wypić piwo w pubie w Dublinie. To by było znacznie cenniejsze od tego, że wszedł jako drugi człowiek w zimie na Nangę Parbat i zginął.

Wspomniał Pan o swoich wyprawach na Annapurnę. Właśnie chciałam zapytać o to trzecie podejście. Wydarzyła się wtedy trudna sytuacja, musiał Pan zdecydować, czy sprowadzić dopiero co poznanego Tybetańczyka Luo Tse, który dostał ślepoty śnieżnej, czy zdobyć Annapurnę z przyjacielem Peterem Hamorem. W jaki sposób Pan szacuje, na co Pana stać, a na co nie?

- Ta sytuacja była akurat zupełnie zero-jedynkowa. Jak Lao Tse przestał widzieć, to zostałem z nim ja i Piotrek Morawski, bo Peter Hamor poszedł zobaczyć, jak wygląda droga do przodu. Stwierdziliśmy, że nie możemy zostawić Lao Tse na tym stoku śnieżnym, mimo że on nam to proponował. To są takie romantyczne bajania: “Idźcie, zdobądźcie górę, a jak będziecie wracać, to mnie zabierzecie”. Akurat. Pięć minut po tym, jak byśmy odeszli, zacząłby się kręcić, a ponieważ nie widzi, to by spadł w przepaść i tyle byśmy go widzieli. Nie zostawia się człowieka w takiej sytuacji. Ja nie miałem żadnych wątpliwości, co trzeba robić, po prostu od samego początku powiedziałem: “Peter idzie do góry, zdobywa wierzchołek, a my ściągamy tego Tybetańczyka”. No trudno, przegrałem po raz kolejny, ale to jest bardzo normalna porażka, w zasadzie nie jest to żadna porażka, bo ważne jest życie tego człowieka.

Większe obawy miałem o Petera, którego zostawiliśmy tam idącego do góry, ale on był doskonałym alpinistą, dał nam sygnał, aby się o niego w ogóle nie martwić. To, że sprowadziliśmy Lao, to był dopiero początek kłopotów, ponieważ pomiędzy tym namiotem a bezpiecznym miejscem na lodowcu było około 1,5 km ostrej jak żyletka pionowej grani. Niemożliwością jest przepuścić przez coś takiego niewidzącego człowieka. Spadłby, a my razem z nim. Musieliśmy zatem czekać, aż wróci mu wzrok. Wiedzieliśmy, że jest to stan odwracalny, to podrażnienie nerwu wzrokowego, no ale trzeba było czekać, a spędzić cztery noce na 7,5 tys. metrów to jest jakiś wysiłek dla organizmu. To był wyścig z czasem – czy on zdąży odzyskać wzrok, zanim my stracimy wszystkie już siły. Przez 4 dni nic nie jedliśmy. Było zatem tak, że on sprowadził na nas śmiertelne niebezpieczeństwo.

Ostatecznie dobrze się wszystko skończyło, ponieważ zespół zdobył szczyt – Hamor doszedł do wierzchołka i uratowaliśmy człowieka.

Ta wschodnia grań Annapurny to jest po prostu pułapka, jak się przejdzie przez te wszystkie najważniejsze trudności i ktoś ma jakąś dysfunkcję, to nie ma jak wrócić.

Właśnie nawiązując do tych wydarzeń z 2006 roku, w jednym z wywiadów powiedział Pan: “Często w górach cierpiałem, będąc więźniem swoich wyobrażeń, jednak tamto wydarzenie tak mną wstrząsnęło, że chciałem wycofać się z Himalajów. A potem przekonałem się, że nie da się przejść przez 8-tysięczniki jak po sznurku i trzeba zapłacić za to cenę, jaką są rysy w psychice”. Jak takie ekstremalne doświadczenia w skrajnych warunkach wpływają na psychikę?

- Każdy z nas jak gąbka wchłania te złe emocje, tego się po prostu nie da w żaden sposób rozdzielić. Oczywiście każda sytuacja, która wymaga angażowania jakichś pokładów człowieczeństwa, zostawia rysy na psychice. Ja przez Annapurnę i Broad Pik miałem mnóstwo momentów zwątpienia, czy w ogóle jestem w stanie nadal normalnie funkcjonować na nizinach, po takich przeżyciach. Czułem, że jako człowiek jestem już kompletnie wypalony. Bałem się, że jeśli jeszcze raz mnie coś takiego spotka, to zwyczajnie nie dam sobie rady, bo to nie była pierwsza taka sytuacja. Podobne zdarzenie miało miejsce właśnie na Broad Piku. Najpierw ja spadłem, potem taki mój partner Koreańczyk, a potem mój kolega Artur Hajzer. To wszystko są sytuacje, które wymagają od człowieka ogromnych pokładów spolegliwości i troski o drugiego człowieka. To zmienia bardzo psychikę, bo my nie jesteśmy zawodowymi ratownikami górskimi. Gdy idziemy i widzimy leżącego, potrzebującego pomocy człowieka, natychmiast musimy zmienić swoje priorytety. Ze wspinaczy stajemy się ratownikami. Nie każdy sobie z tym radzi.

Jak to się stało, że nie miał Pan nigdy wypadku w Himalajach ani Karakorum, a miał Pan na Monte Rossie?

- No nie, miałem wypadki. Tak, na Monte Rossie miałem paskudny wypadek, ale dwa lata wcześniej urwałem się z liną poręczową na Broad Piku i to była chyba taka największa jazda bez trzymanki. To jest jeszcze jeden dowód na to, że jak ktoś jest wzburzony psychicznie po czymś – może to być nieudane wejście, czy sytuacja stresowa z partnerem - to przede wszystkim trzeba zrobić sobie na dwie-trzy godziny przerwę, wypić herbatę, spróbować się zrelaksować, uspokoić. W nerwach człowiek popełnia nerwy i mnie to właśnie spotkało. Jednym z błędów było to, że podszedłem pod liny poręczowe i wpiąłem się w pierwszą z brzegu. Okazała się ona kompletnie stara i zniszczona, urwała się i poleciałem kilkaset metrów w dół. Straciłem wtedy mnóstwo sprzętu i zdrowia. Nie mogłem potem chodzić, kuśtykałem na jednej nodze, ledwo dowlokłem się do namiotu.

Monte Rossa to z kolei przykład przerostu formy nad treścią. Chciałem wejść na tę górę i gnałem po prostu jak dzik do kapusty i mój partner za mną nie nadążał. W efekcie wpadłem do szczeliny, a on tego nie zauważył. Spadłem około 20 metrów poniżej lodowca i mogłem sobie krzyczeć. Nikt tego nie słyszał. Kolega przeszedł koło mnie i nie zauważył, co się stało. Krążył po okolicy około sześć godzin, aż wydostałem się z tej szczeliny o własnych siłach, bardzo wychłodzony. Straciłem cały sprzęt, więc nie mogłem się ciepłej ubrać. Dzięki Bogu, gdy się wygrzebałem, on akurat przechodził 10 metrów koło mnie i zobaczył moją głowę. Pomógł mi się wydostać. W drodze powrotnej dopadła nas jeszcze lawina, z której na szczęście udało się nam wygrzebać. Wtedy jednak usiadłem i powiedziałem, że już nie jestem w stanie dalej brnąć, że zamarzam. Wtedy trzeba było wezwać szwajcarskie pogotowie ratunkowe. Problem polegał na tym, że ja już się zacinałem przy mówieniu, a kolega nie znał angielskiego. Ale w końcu jakoś się udało sprowadzić pomoc. Po przewiezieniu do szpitala miałem 28 st. C, odmrażanie mnie trwało 18 godzin.

Spotkanie w dublińskim POSK-u. (Fot. Barbara Bugalska)

Przeczytałam o tym, że irytuje Pana podważanie sensu chodzenia w góry, wspinania się, podejmowania ryzykownych wyzwań. Powiedział Pan: “Mamy prawo do swoich pasji, tak jak żeglarze mają prawo do swojej. W krajach alpejskich nikt z tym nie dyskutuje, co najwyżej analizuje się błędy i zaniedbania, gdy do nich dojdzie”. Zatem chciałabym zapytać, jakie ma Pan rady dla kogoś, kto chce się zacząć wpinać.

- Posłużę się takim żartem. Jest on umiejscowiony w Łodzi. Wyobraźcie sobie Państwo, że jest godzina 23:30, noc, a na Dworzec Fabryczny przyjechał ostatni pociąg z Warszawy. Wysiada z niego młody, trochę wystraszony człowiek z futerałem na skrzypce. Wychodzi przed dworzec, gdzie na ławeczce siedzi dwóch panów, wielbicieli niezbyt drogich trunków. Chłopak pyta ich: “Panowie, w jaki sposób dostać się do filharmonii?”. A oni: “Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć”. To samo chciałbym powiedzieć wszystkim młodym adeptom. Doświadczenie górskie nie przychodzi przez czytanie książek, ale przez ruszanie mózgiem, rękami i nogami – w tej kolejności. Poza tym nie spieszyć się, nie chodzić na skróty, nie szukać przygody w Himalajach, jeśli się nie było wcześniejw Tatrach, Alpach, w Kaukazie, w Pamirze, w Himalajach Zachodnich. Po prostu iść powoli swoją drogą. Szukać swojej drogi w górach.

Czy Pana zdaniem powinny być organizowane komercyjne wyprawy na K2?

- Z ekonomią się nie dyskutuje - jeśli jest popyt, to jest podaż. To znaczy, jeżeli ludzie chcą jechać na K2, wiedząc, że nie mają wystarczającego doświadczenia, by zrobić to samodzielnie, to nic nie uchroni nas przed tym, by ktoś tego nie zorganizował. Nie ma takich uregulowań prawnych, które tego zabronią. To jest trochę jak z prohibicją. Możemy z tym walczyć, ale to jest w zasadzie walka z wiatrakami. Zatem raczej przygotujmy się na skutki tego typu działań. Alpiniści przez duże A, dla których jest to cel sam w sobie, muszą się przygotować, że na tej drodze, którą będą szli do wierzchołka, spotkają ludzi, którzy takimi jak oni nie są, co może powodować różne kłopoty.

Jest jeszcze jedna rzecz – proszę zauważyć, że w ciągu ostatnich 20 lat komercyjny alpinizm praktycznie wygonił ze stoków Everestu prawdziwych wspinaczy. Nie mają już tam po prostu czego szukać. Jeśli to samo stanie się z K2, to będzie trzeba założyć czarne opaski na znak żałoby po pięknym wierzchołku.

Jakie są różnice pomiędzy Pana wejściami na 8-tysięczniki a wejściami komercyjnymi w dzisiejszych czasach?

- Częściowo się oczywiście pokrywają, tylko proszę pamiętać, że ja to robiłem znacznie wcześniej, niż pojawiły się te wyprawy komercyjne. To znaczy, my nie korzystaliśmy z wszystkich udogodnień, które są w tej chwili dostępne. Częściowo się jednak pokrywają, bo wyprawy komercyjne nie chodzą innymi niż drogi normalne, czyli pierwszych zdobywców. Byłem przecież na wielu drogach pierwszych zdobywców, tylko że jeśli wtedy na tej drodze była jeszcze jedna wyprawa czy dwie, to było, jakbyśmy praktycznie sami działali. Więc jest pewna różnica, ale w sensie wyczynu sportowego te normalne drogi trudne nie są. Jeśli ktoś wspinał się dużo w górach, to na tych drogach nie zazna żadnej przyjemności wspinaczkowej. Bo tam nie ma takich trudności.

Proszę pamiętać, że ideą ery alpinizmu odkrywczego było, aby wejść na górę, a nie żeby zrobić to trudną drogą. Dlatego szukało się jak najłatwiejszych wejść, a one potem stały się najbardziej popularne.

Ja się uczyłem na różnych drogach – i trudnych, i łatwych. Dzieliłem je na te, które wymagają ode mnie sprawności, i te, które wymagają techniki. Pamiętałem, że ideą tego sportu jest wspinanie, a nie chodzenie.

Wspomniał Pan o K2. Jaka jest szansa, że Polacy wejdą jako pierwsi zimą na tę górę?

- Oczywiście, jest szansa, tak. Ktoś kiedyś wejdzie na K2, a nie wejdą ci, co nie próbują. Więc jeśli w przyszłym roku będzie polska wyprawa, a jest ponad 80% szans, że będzie, to jest to kolejna próba, czyli kolejna szansa. W procentach tego nie podam, albo powiem: 50 na 50: wejdą, albo nie wejdą (śmiech)

Dla mnie nie liczy się jednak fakt wejścia, lecz droga. K2 jest tylko takim punktem przejściowym, nam naprawdę chodzi o to, aby w naszym środowisku powstała grupa takich świetnych alpinistów, którzy będą działali na dużych górach, na trudnych drogach, czyli będą uprawiali ten bardzo ekstremalny, bardzo trudny alpinizm - trochę na miarę tego pokolenia, które było właśnie w latach 80. w Polsce, a które mniej lub bardziej odeszło. Stworzenie takiej drugiej grupy wspaniałych alpinistów wcale nie jest takie proste. Czasy się zmieniły – inaczej ludzie postrzegali swoje życie w latach 80., a inaczej postrzegają w 2020 roku. Te 40 lat zrobiło swoje i mamy do czynienia z inaczej uformowanymi młodymi ludźmi, którzy mają trochę inne priorytety i trochę inaczej trzeba ich prowadzić, żeby doprowadzić do tego samego celu.

Dla mnie to K2 jest zatem tylko takim przystankiem do czegoś dalej. Chciałbym, aby był to element rozwoju polskiego alpinizmu.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiały: Aneta Kubas, Londynek.net i Kasia Forest, Hello Irlandia.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5.57 / 14

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 29.03.2024
GBP 5.0300 złEUR 4.3009 złUSD 3.9886 złCHF 4.4250 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama