Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Podróż za milion zdjęć: Taroko National Park

Podróż za milion zdjęć: Taroko National Park
Napotkane podczas podróży turystki.
W końcu udało się oderwać od kompa i zaliczyć najpopularniejszą atrakcję turystyczną tego kraju, czyli Taroko National Park.
Reklama
Reklama

3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!

Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile by nie pracował i ile by nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto. Kiedy zapytał szefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie nie może nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz, jak to się zaczęło...

Łapanie autostopa na Tajwanie przypomina mi czasy podróżowania po Malezji czy Brunei... Nigdy nie czekałem dłużej niż 5 minut. Kierowcom nie przeszkadza brak znajomości języka angielskiego i na widok białego człowieka stojącego przy drodze z wyciągniętym kciukiem i suszącymi się zębami od razu zatrzymują auto. Nawet zawracają, żeby zapytać czy wszystko ok? Po chińsku!

Nie potrzeba też translatora, żeby dojechać do celu, bo nazwę miasta Hualien i nazwę parku Taroko rozumieją wszyscy w obu językach.

Urzekająca Tajlandia.

W ten sposób udało się ominąć opłaty za busa, który z hotelu do centrum miasta kosztuje aż 30 złociszy w obie strony. Za taką sumę można zjeść mnóstwo tajwańskich pierogów!

Jazda autostopem to też doskonały sposób, żeby poznać lokalnych ludzi. Im podwiezienie białego człowieka sprawia dużo radochy. Widać to po ilości zdjęć, jakie robią i wrzucają na social media z opisem o tym, co ich dzisiaj spotkało.

Jedna z rodzin, która jechała w przeciwnym kierunku, aż zawróciła busa, żeby mnie podrzucić na skatepark odległy o 20 minut drogi. Nieźle mówili po angielsku i wypytywali o wszystko, co związane z podróżniczym stylem życia. Na końcu poprosili mnie o zrobienie grupowego zdjęcia i podziękowali za poświęcony czas. I jeszcze uznali, że spotkanie autostopowicza to wielkie wydarzenie dla ich dzieci, bo to okazja do spotkania Europejczyka i pogadania po angielsku.

Podczas mojej przeprawy do Taroko National Park, ledwie wyszedłem na ulicę i wyciągnąłem kciuk. Samochód minął mnie, ale zatrzymał się jadący za nim skuter. Dziadek, koło siedemdziesiątki, popatrzył na mnie i zagadał po chińsku, wskazując na tylne siedzenie. Powiedziałem: Taroko? Pokiwał głową i klepnął w tylne siedzenie. No to “jadymy”… bez kasku.
Nie mogłem uwierzyć w mojego farta. Jednak po 30 minutach dojechaliśmy do centrum miasta Hualien, gdzie zostałem wyrzucony na stacji, z której odjeżdżały autokary do Parku Narodowego Taroko.

I tak nie udało mi się zaoszczędzić. Za to dojechałem na miejsce, wylegując się w fotelu, podłączony do ładowarki i darmowego Wi-Fi.

Piękno tajwańskiego Parku Narodowego trudno opisać.

Wstęp do parków narodowych na Tajwanie jest nie tylko darmowy, ale jeszcze dotowany przez państwo. Rząd Tajwanu uruchomił program, który miał na celu promowanie wycieczek za miasto - dopłacając 1000NT (ok. 120 zł) za każdy nocleg rodzin obcujących z naturą. Od listopada do grudnia, dopłacali kolejne 1000NT za transport! Nie obejmuje to turystów z innym paszportem niż tajwański, ale fajnie że wspierają swoich. Nikt też nie śmieci w parkach, za to wszędzie są kosze.

Do wyboru miałem tyle szlaków i atrakcji, że postanowiłem zostać na noc. Jeszcze nie wiedziałem gdzie, ale wiedziałem, że coś się wymyśli...

Na pierwszy ogień poszedł szlak zakończony jaskinią z wodospadami. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem! 3,5 km w jedną stronę. Wreszcie mogłem odreagować setki godzin spędzonych przed komputerem i nacieszyć się wolnością. Idąc wzdłuż szlaku spoglądałem w dolinę z rzeką po lewej stronie i ostre ściany zabezpieczone siatką po prawej. Co chwilę potykałem się o tabliczkę “UWAGA - jadowite węże” lub “UWAGA - spadające fragmenty skał”. O ile pierwsza informacja wydawała się użyteczna, to nie wiedziałem jak reagować na tę drugą. Wrócić do domu po kask? Patrzeć w górę na spadające skały, czy pod nogi na jadowite węże ? Postanowiłem więc iść prosto przed siebie, jak gdyby nigdy nic.

Trzy kilometry później oczom ukazał się wodospad, a nawet dwa? TRZY nawet! Jeden leciał ze szczytu góry, spadając jakieś 50 metrów w dół. Znikał i pojawiał się w ogromnej szczelinie, zamieniał się w rzekę, by po chwili spaść w przepaść. W połączeniu z wiszącym mostem, po którym zaraz miałem przechodzić, wyglądało to imponująco.

Z takiego mostu można śmiało skakać na bungee, a nawet ze spadochronem. Widok był tak niesamowity, że mógł być moim ostatnim przed zejściem z tego świata.

Jaskinia była ciemna, więc poruszać się trzeba było po omacku.

Przed wejściem do jaskini dwie starsze panie chciały mi wręczyć płaszcz przeciwdeszczowy. Chwilę później wyszła para młodych Tajwańczyków, która także zaproponowała mi pelerynkę.

Zrozumiełąm, że coś w tym musi być. I zgodnie z powiedzeniem: “jak dają to bierz, jak biją - uciekaj” - przyjąłem i podziękowałem. Użyłem je do owinięcia resztek aparatu fotograficznego i obiektywu. Drugi założyłem na siebie.
Miejsca tego nie polecam osobom z klaustrofobią, bo nie dosyć, że szczelina ciasna, to wszędzie tryska woda... z góry i z boku, do tego pod takim ciśnieniem, że ma się wrażenie, że nawet z podłogi. I jeszcze poruszać się trzeba niemal po omacku. Po kilku minutach widać światełko w tunelu, a po drugiej stronie tylko kawałek polanki i jakaś przepaść, na której końcu jest rzeka.

W drodze powrotnej spotkałem fotografkę z Singapuru, która miała przy sobie nie tylko potężną latarkę, ale też aparat i postanowiła zrobić zdjęcia w samym środku zalanej jamy. Idealnie! Miałem oświetlenie. Wskoczyłem w strumień, żeby również uchwycić kilka kadrów, po czym zamieniliśmy się rolami: ja byłem jej oświetleniowcem, a ona cykała foty.

Po wyjściu oddałem płaszcze przeciwdeszczowe parze młodych Azjatów.

Wiszący nad przepaścią most mógłby być ostatnim widokiem w życiu.

Laska z Singapuru opowiedziała mi o tym, co jeszcze warto zwiedzić. Wspomnieła o szlaku gorących źródeł, który został zamknięty dla turystów, bo zawaliło się wejście. Ale przecież po takiej wyprawie należy mi się kąpiel w gorących źródłach!

Tego dnia zaliczyłem już 7 kilometrów trasy, a była godzina 16:00. Według mapy do celu kolejne 3 kilosy “z buta”, a zegarek “krzyczał”, że za 2 godziny zastanie mnie ciemność. Wszystko przemawiało za tym, żeby tam nie iść. Więc zacząłem biec...

Tyle dni spędzonych w bezruchu przed kompem. Zresztą droga powrotna była asfaltowa i z górki, a przecież miałem deskorolkę.

Do gorących źródeł dotarłem dosyć szybko zmotywowany wizją, utraty życia w drodze powrotnej w przypadku, kiedy zbiorę się za późno. Wejście zamknięte. Nie wpadłem na to, że postawią bramę owiniętą łańcuchami. Jednak geniusz, który zabezpieczał miejsce, do bramy się ograniczył.
Dosłownie zrobiłem krok i znalazłem się po drugiej stronie fortyfikacji. Teraz czekało mnie najgorsze. Zejścia na dół nie było, bo się zapadło. Kiedyś były schody, a teraz była zjeżdżalnia.

Kiedy ja myślałem nad strategią, pojawiło się małżeństwo w średnim wieku...
Widok babeczki po 40-tce schodzącej w dół urwiska, która trzymała jedną reką za linę asekuracyjną, a w drugiej dzierżyła reklamówkę pełną zakupów, dodał mi odwagi. Za nią podążał mąż... w klapkach. Zrobił pierwszy krok i wpadł w poślizg, ale to tylko przyspieszyło jego zejście na dół!
Po tym przedstawieniu zszedłem bez obawy o swoje życie.

Fauna i flora Taroko National Park.

Wysiłek się opłacił! Znalazłem się na samym dole kanionu, obok rwącej rzeki. Nad głową wiszący most, a obok mnie dziura w skale, z której wybijał wrzątek. Woda była tak gorąca, że nie dało rady zanurzyć tam choćby stopy! Dopiero dalej, gdzie gorące źródło mieszało się z górską rzeką, można było zanurzyć się bez obawy.
Na taki relaks czekałem. Znalazłem darmowe spa!

Wylegując się na wyprofilowanym przez strumień wody kamieniu, wygrzewałem zmęczone prawie dziesięciokilometrowym marszem mięśnie. Po kilkunastu minutach “zagotowałem się” i konieczna była kąpiel w zimnej górskiej rzecze obok "gejzera".

No, to prysznic miałem zaliczony. Pozostało znaleźć jakiś nocleg. W drodze powrotnej, zgodnie z planem, zjechałem na deskorolce. Asfaltowa droga nie była aż tak stroma, żeby obawiać się o wypadnięcie w przepaść, za to na tyle pochyła, żebym nie musiał odpychać się.

I tak sobie jechałem zastanawiając się, gdzie będe nocował, aż moim oczom ukazał się krzyż. Kościół, znaczy. Chrześcijański kościół w krainie chińskich świątyń? Dawno nie byłem w kościele, więc postanowiłem wpaść. A nawet pomyślałem, żeby zapytać o nocleg. Czy mogą mi odmówić schronienia? I doznałem kolejnego szoku. Tajwański kościół przygotowany był na przyjmowanie podróżników i to za jedyne 30 PLN.

Mogłem rozwalić się i wypocząć w wygodnym łóżku, bo następnego dnia czekał mnie najtrudniejszy etap wyprawy...

Więcej na temat projektu: https://www.facebook.com/podrozzamilion/

Portal Londynek.net objął patronat nad projektem "Podróż za milion zdjęć".

Zdjęcia: FB/ Tomasz Dworczyk

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5.17 / 6

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 28.03.2024
GBP 5.0474 złEUR 4.3191 złUSD 4.0081 złCHF 4.4228 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama