Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Podróż za milion zdjęć: Metallica i żuraw...

Podróż za milion zdjęć: Metallica i żuraw...
Wrzuciłbym więcej fotek, ale obowiązywał zakaz robienia zdjęć... (Fot. T. Dworczyk / Podróż za milion zdjęć)
Jak miałem zasiąść do kompa, skoro prosto z Chin trafiłem na Woodstock, a z 3-dniowego festiwalu wróciłem po tygodniu...
Reklama
Reklama

3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!

Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile byś nie pracował i ile byś nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto. Kiedy zapytał szefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie nie może nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz, jak to się zaczęło...

Dotarłem prosto na zjazd rodzinny. Impreza powitalna, imieniny, urodziny, wesele, impreza pożegnalna.
Nawet nie miałem okazji spotkać się ze znajomymi z Koluszek, z Łodzi...

I właśnie kiedy chciałem rozpisać się na temat pierwszego wrażenia z pobytu w Polsce, zadzwonił telefon. Potrzebowali kogoś do pomocy przy montażu sceny dla zespołu METALLICA!

Północ, a ja za 4 godziny miałem stawić się na dworcu Łódź Kaliska, a tam złapać busa, którym miałem dotrzeć na miejsce.

Na utworach Metallica się wychowałem. Słuchając ich zrobiłem pierwszy trik na deskorolce. I to właśnie ich plakat widziałem na dworcu w Warszawie w dniu przylotu do kraju.

Pomyślałem nawet, że oddałbym wszystko, żeby się tam znaleźć, bo to pewnie ostatni koncert w historii zespołu w Polsce. W życiu bym się nie spodziewał, że przyjdzie mi nie tylko przeżyć koncert, ale jeszcze na tym zarobić.

Z Koluszek do Łodzi żadnego transportu w nocy nie ma, a "stopa" też się nie złapie. Na szczęście zawiózł mnie tata. Kimnąłem się tyle co w busie z Łodzi na stadion, ale musiałem zatkać uszy i odciąć się od reszty ekipy.

Dopiero "na robocie" zapoznałem się z chłopakami i dowiedziałem, na czym polegać będzie praca monterów.

Obowiązywał kategoryczny zakaz robienia zdjęć i używania telefonów. Ale im bardziej czegoś nie wolno, tym szybciej się za to zabiorę...

Większość prac odwalały za nas wózki widłowe. My mieliśmy pchać skrzynie na kołach we wskazane przez koordynatora miejsce. Jeżeli coś było zbyt ciężkie, brało się za to wiele osób, byle tylko nikt się nie namęczył, nie spocił i nie spowodował wypadku.

Ale nawet nie o samo zdrowie pracowników szło. W każdej skrzyni znajdował się sprzęt o wartości mieszkania.

Osobiście wynosiłem z tira gitarę Hetfiela! Chłopaki prawie się pobili, żeby przejąć ode mnie to pudło. Tak samo było z perkusją.

Rozładowaliśmy 21 tirów sprzętu wartego miliony dolarów!

Dzięki doskonałej organizacji pracy nikt się nie nadwyrężał, a zamiast pchać skrzynie, jeździliśmy na nich. Podobnie było z wózkami na barierki - jak na deskorolce.

Stadion był tak wielki, że stali montażyści korzystali z rowerów, skuterów, a nawet longbardów. Nie mogłem sobie odpuścić "podebrania" jednego z drewien. Strzeliłem kilka flipów pod sceną i zrobiłem manuala przez stadion.

Przerwa na żarcie. Katering w najlepszym wydaniu. Takiego to spodziewałbym się na weselu.

Po powrocie z przerwy nie było już dla nas nic do zrobienia. Resztą zajęli się osobiście montażyści sceny z Ameryki. To oni odpowiadali za końcowy efekt na każdym z koncertów. Nam pozostało patrzeć i czekać końca zmiany.

A że na tyłku usiedzieć nie umiem nawet kiedy za to płacą, ruszyłem ze swoją przepustką technicznego na zaplecze Stadionu Narodowego.

Tylko raz w życiu ma się okazję na zwiedzenie wszystkiego z każdej strony. Pognałem na dach. Przeszedłem ochronę i pomieszczenia techniczne, znalazłem drogę do szybów i drabinę na górę. Nagle otrzymałem informację, że nasz bus odjedzie za 20 minut.

Wiedziałem, że na dach nie zdążę, ale może chociaż na samą górę stadionu? Chciałem się dostać na pomost nad stadionem, ale pomyliłem drogi. Ryzykowałem nie tylko wypłatą, ale i bilet na jutrzejszy koncert. Wróciłem więc do busa i do Łodzi.

Po kilku godzinach snu i całym dniu montażu wypadałoby pójść do domu się wyspać i zebrać siły na następny dzień. Zadzwoniłem jednak do "zioma", który wkręcił mnie w to wszystko. Umówiliśmy się na piwo. Tylko jedno i spadam...

Obudziłem się rano na podłodze w jego i jego dziewczyny domu. Największy kac na świecie, światłowstręt i ból głowy, jakiego nie doświadczyłem przez lata, a może i całe życie. Nawet po ośmiu dniach Woodstocku nie czułem się tak podle, jak przed koncertem.

Mogłem zapomnieć o pogo i o demontażu sceny... Stwierdziłem, że jeśli dotrę do busa, to już będzie osiągnięcie. Dali mi witaminy, elektrolity i zapewnili spokój.

Pospałem trochę, aż przestało kręcić mi się w głowie. Z "Insta" dowiedziałem się, co wydarzyło się ostatniej nocy. A kiedy zobaczyłem w jakim byłem wówczas stanie, powróciły moje siły witalne i wygoniło mnie to z domu. Zimny prysznic i w drogę!

Wsiadłem do tramwaju i przyklejony do szyby pomyślałem: bilet! Bo nigdy w Łodzi biletu nie kupiłem, ale gdyby "kanar" mnie namierzył tego dnia... Nie miałem ze sobą dowodu ani paszportu, więc wezwaliby policję i nim zakończyłyby się wszystkie formalności, miałbym po koncercie.
Rozsądek mówił: "olej", a przeczucie: "kupuj".

Przeczucia postanowiłem posłuchać, bo z rozsądkiem już dawno się rozstałem.

Możecie wierzyć lub nie, ale na następnym przystanku weszli - prosto w drzwi przede mną. Jaka ulga!

Doczłapałem się do busa, zatyczki w uszy i kima. Obudziłem się dopiero na Narodowym.

Wyjąłem aparat, obiektywy, baterie i poutykałem to wszystko w kieszeniach. Zrobiłem zdjęcie. Nie działało. No tak, bez karty pamięci wiele zrobić nie mogłem. Została w laptopie. Aż zwaliłem się na ziemię. Leżałem i uwierzyć nie mogłem.

Pomyślałem nawet: "to nie może się tak skończyć, na pewno znajdę jakieś rozwiązanie, odkupię kartę od jakiegoś fotoreportera".

Wybiegłem z naszej szatni i poleciałem na poszukiwania. Zobaczyłem biuro prasowe, w którym akurat odbywało się spotkanie wszystkich fotografów. Poczekałem na zakończenie i wszedłem na salę.

Pokazałem przepustkę i powiedziałem, że zapomniałem karty pamięci. Nie spotkałem się nigdy z taką falą empatii. Dostałem kartę!

Aż wyzdrowiałem ze szczęścia. Wymieniliśmy się kontaktami i pobiegłem pod scenę, a kilka minut później zostałem zatrzymany przez kierownika montażu: "Gdzie ty z tym lecisz? Poniosło cię? Jaką masz opaskę? Techniczny, czy prasa?".

I zabrał mi aparat. "Oddam po robocie, jeśli jeszcze będziesz ją miał" - oświadczył.

Szczęście w nieszczęściu, że akurat on mnie zauważył. Gdybym podszedł pod scenę, wyleciałbym z roboty razem z firmą, która mnie zatrudniła.

Tak podniosło mi się ciśnienie, że musiałem się wyładować - chciałem rzucić się w pogo.
Tylko gdzie? Ludzie stali jak w kolejce do lekarza i pilnowali, żeby ktoś się nie wepchnął przed nich.

Przedarłem się pod samą scenę - zajęło to jakieś "dwie piosenki". Kolejna piosenka i kolejne trzy metry bliżej. Co jakiś czas nagrywałem, bo obiecałem INSTA STORY. Dopiero pod samą sceną zrezygnowałem, bo wolałem posłuchać.

Wkrótce postanowiłem wyrwać się z tłumu, ale wtedy zaczęli grać "Sen o Warszawie". Coś niesamowitego! Metallica gra polski utwór, a razem z nimi śpiewa cały stadion!

Demontaż sceny szedł jeszcze lepiej, niż jego budowa. Wszyscy wiedzieli co robić, gdzie popchnąć i dokąd zanieść. Jeden wyjmował śrubkę, drugi podnosił, trzeci zabierał mu z rąk i wkładał na wózek, by czwarty mógł popchnąć piątemu, który ustawi wszystko obok tira.

Wózek widłowy podnosił, a kolejne osoby przesuwały to na kołach po platformie lory. Nikt się nie przemęczał, a potem jeszcze pzrerwa na żarcie i na fajkę. Nawet dla niepalących.

Poszło naprawdę sprawnie i skończyliśmy przed czasem. Chłopaki tak się rozpędzili, że zaczęli rozbierać stadion.

Ostatnie dwie godziny siedzieliśmy na trybunach, oglądając w Internecie wszystko co nas ominęło. I jeszcze wręczono nam koszulki i limitowane kostki do gitary...

Podczas pobytu w Polsce robiłem wszystko, by na maxa wykorzystać czas.

Zdarzało mi się wchodzić na kominy, dachy wieżowców, hoteli czy czubki gór i zawsze marzyłem o tym, aby wspiąć się na żurawia...

Po znalezieniu dziury w ogrodzeniu na budowie - wiedziałem...

Długo zastanawiałem się czy powinienem ten film opublikować, bo jest to zdecydowanie najgłupsza rzecz jaką w życiu zrobiłem. Faktem jest, że super było spędzić czas z rodziną i najbliższymi przyjaciółmi, ale im dłużej siedziałem w jednym miejscu, tym głupsze pomysły przychodziły mi do głowy...

Więcej na temat projektu oraz filmy: https://www.facebook.com/podrozzamilion/

Portal Londynek.net objął patronat nad projektem "Podróż za milion zdjęć".

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 2.99 / 15

Czytaj więcej:

Podróż za milion zdjęć: Międzynarodowy Dzień Deskorolki w Hanoi

Podróż za milion zdjęć: Pod chińską granicą

Podróż za milion zdjęć: Good Morning, Vietnam!

Podróż za milion zdjęć: Prowincja Ha Giang

Podróż za milion zdjęć: Na oparach gotówki

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 18.03.2024
GBP 5.0343 złEUR 4.3086 złUSD 3.9528 złCHF 4.4711 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama