Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Podróż za milion zdjęć: Izba wytrzeźwień

Podróż za milion zdjęć: Izba wytrzeźwień
"Przydałoby się coś odblaskowego, żeby wiedzieli gdzie szukać ciała..." (Fot. T.Dworczyk)
Przepiękne miejsce, w którym znajduje się malownicze miasteczko, otoczone górami, rzekami, polami ryżowymi...
Reklama
Reklama

3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!

Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile byś nie pracował i ile byś nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto.Kiedy zapytał szefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie nie może nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz, jak to się zaczęło...

Do Ninh Binh dotarłem dzięki rekomendacji. Podróżnik z Chorwacji, z którym nurkowałem na Filipinach w hipisowskiej wiosce Thad's Place, polecił mi to wyjątkowe miejsce. Nie jest szczególnie popularne wśród turystów, można więc nacieszyć się urokami Wietnamu bez przepychania się w tłumie.

Zresztą po pokonaniu 100 kilometrów ruchliwą autostradą potrzebowałem miejsca, gdzie mogłem zregenerować siły i poukładać pliki na dyskach przed kolejną wyprawą.

Dojechałem późno w nocy i większość restauracji, barów i sklepików dawno zamknięto. Udało mi się znaleźć lokal, w którym nadal serwowano posiłki, a do zamknięcia pozostały jesze dwie godziny.
Rozłożyłem się, wygrzebując z dna plecaka laptopa i pozostałe gadżety elektroniczne. Nim zdążyłem zamówić posiłek, właściciel restauracji wypytał mnie co będe robił z tym całym sprzętem na stole.

Żeby zaoszczędzić na czasie wyjaśniłem mu w kilku słowach, że prowadzę bloga podróżniczego i opisuję miejsca, w których warto się zatrzymać i dlatego właśnie przyjechałem do Ninh Binh.
Wkrótce na stole wylądowały dwa najlepsze dania, a obok kufel zimnego piwa... Na koszt firmy!

Jego lokalu nie było ani na mapach, ani w wyszukiwarce czy na Facebooku. Po raz kolejny doświadczenie i wiedza nabyta podczas pracy w korpo przydała się: zrobiłem kilka zdjęć lokalu, dodałem krótki opis i wrzuciłem w internet. Darmowa reklama w zamian za darmowy posiłek.

Siedząc w tej restauracji dokończyłem relację z ostatnich dni podróży, poselekcjonowałem tysiące zdjęć, pozostawiając kilkaset do ogarnięcia. Tylko czasu na znalezienie taniego hostelu brakło.

Po zamknięciu lokalu pojechałem na poszukiwanie miejsca na kemping, ale już parę metrów dalej zostałem wciągnięty do pobliskiego baru. Przyjaźnie nastawieni Wietnamczycy, na widok obładowanego motoru z przypiętą deskorolką wybiegli na ulicę, żeby zaprosić mnie do stołu. Na jedno piwko.

Jakąś godzinę i 4 piwa później, rozeszliśmy się do domów. Przynajmniej lokalsi, bo ja nadal nie wiedziałem gdzie się podziać. Nie miałem zamiaru płacić za dobę hotelową od 2 nad ranem. Postanowiłem więc przekimać gdzieś na dziko.

Z pełnym brzuchem dojechałem do stacji benzynowej. Zajęło mi to jakieś 20 minut, bo jechałem od pobocza do pobocza. Jak to po kilku piwach. Zatankowałem i zaparkowałem, a rozwieszona moskitiera i rozłożone posłanie między motorem a płotem było moją izbą wytrzeźwień.

Obudziła mnie tropikalna burza z piorunami i ścianą deszczu. Wytrzeźwiałem natychmiast. Wprawiony w bojach zgarnąłem wszystko w rulon i przeniosłem się na korytarzyk między zapleczem stacji a toaletą. Odruch bezwarunkowy wypracowałem taki, by rozkładając obozowisko być gotowym do jego zwinięcia.

I chociaż ja wypocząłem, to mój motor pogrążony był w głębokim śnie. Nawet chrapał, bo kiedy próbowałem odpalić silnik - zakaszlał tylko i zasyczał, jakby chciał powiedzieć: jeszcze 5 minut i wstaję. Jednak po przejechaniu ponad 1 500 kilometrów doczekałem się poważnej usterki. I flaka. Szczęście w nieszczęściu, bo od stacji benzynowej miałem jakieś 15 minut pchania do najbliższego warsztatu. To pracownicy stacji wskazali mi drogę do lokalnej "złotej rączki".

Wkrótce zaprzyjaźniłem się z właścicielem zakładu, byle tylko uniknąć sytuacji wymiany dobrych części na byle jakie. Uruchomiłem translator, laptop i aparat fotograficzny - i przygotowałem dla niego reklamę, którą wrzuciłem na Google maps.

Wkrótce motor działał jak nowy. Gościu wymienił akumulator i tylną oponę, a kosztowało mnie to 400 tysięcy dongów, czyli jakieś 65 złotych wliczając w to robociznę, nowe części, a nawet wymianę oleju.

Wkrótce też znalazłem hostel za 3 dolce ze śniadaniem. Pięknie położony między górami a polami ryżowymi. Dwanaście łóżek na piętrze z tarasem widokowym i ja sam.

Około 17:00 obudził mnie właściciel hostelu z zaproszeniem na obiad. Na stole wylądowała grilowana kaczka, sałatki i wiadro ryżowej wódki. Rodzina i przyjaciele właściciela z pomocą tłumacza (czytaj: smartfona) rozmawiali ze mną o Polsce, Wietnamie i planach na dalszą podróż. Im więcej wypiliśmy wódki, tym gorzej działał translator. Ktoś powinien zrobić aktualizację systemu tak, by uwzględniał pijacki bełkot.

Nastał kolejny dzień. Na śniadanie naleśniki z masłem orzechowym, banany i kawa. Polali też wódkę. O 9:00 rano. Musiałem odmówić, bo miałbym "z głowy" zwiedzanie.

Pojechałem do świątyni i za 9 dolców zakupiłem wycieczkę - trzygodzinny rejs łodzią bambusową. Nagle przeniosłem się do pradawnej, nie skażonej cywilizacją krainy. Płynęliśmy po krystalicznej wodzie, przedzieraliśmy się między skałami, a nawet pod nimi. Niektóre z nich były tak wąskie i niskie, że trzeba się było położyć w łodzi.

Na niektórych  wysepkach wybudowano świątynie, a na jednej z nich kręcono nawet King Konga, ale nie wyróżniała się niczym szczególnym.

Zawitaliśmy także do wioski pradawnych ludzi. Bambusowe szkielety chat porosły gęstą trawą. Dzięki temu przy temperaturze 38 stopni na zewnątrz, w środku miało się wrażenie, że zainstalowano klimatyzację. A przecież to tylko glina, bambus i słoma.

Najgorsze podczas tej wycieczki było noszenie kapoka, bo upał był straszny. Na spokojnym jeziorze, gdzie głębokość wody nie przekraczała metra nie odpłynęli, póki wszyscy nie mieli kamizelek ratunkowych.

Przepisy bezpieczeństwa w Azji były jednak parodią, o czym przekonałem się wkrótce.

Na Hang Mua - szczyt wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - można się było wspiąć po wpłacie 100 000 dongów. Magiczne światło zapowiadało magiczne fotografie.

Chcieli też skasować mnie za parking, więc zastosowałem swój patent: cofnąłem się do jakiejś restauracji i zamówiłem napój z trzciny, a tam jako klient mogłem parkować darmo.

Hang Mua to góra, na którą można się wspinać po wykutych w skale schodach. Wymurowane barierki pokryte rzeźbami nazywane są Murem Chińskim Wietnamu. Na szczyt wiedzie 500 nierównych stopni.
A tam RAJ. Oczom moim ukazały się niezliczone wierzchołki gór, malownicze pola ryżowe i wijąca się pośród nich rzeka. Cudnie.

Kiedy skończyły się schody, droga prowadziła wśród skał, na których "wylegiwał się" gigantyczny, betonowy smok. NIe udało mi się niestety dowiedzieć niczego o historii tego miejsca ani od lokalnych mieszkańców, ani w kasie biletowej, ani nawet z Wikipedii.

Parodia przepisów bezpieczeństwa polegała tu na tym, że można było wspinać się na smoka, włazić do świątyń i na pomniki, wręcz ryzykować życie dla "selfiaka", bez żadnego zabezpieczenia.

Skały były ostre jak gwoździe, a równowagę trudno było utrzymać nawet w butach do wspinaczki. A ja wtargałem się tam w japonkach! Na szczycie pełno ludzi przepychających się, wymieniających się pozycjami nad przepaścią. Jedną ręką trzymało się smoka, a drugą aparat. Krok do śmierci, albo spektakularnego zdjęcia profilowego.

Teoretycznie miejsce dostępne było do 19:00. Siedzieliśmy jednak do późnych godzin, bo wtedy zrobiło się najciekawiej, a przecież nikt nie wdrapałby się, by nas wygonić. Tylko jak zejść w takiej ciemnicy?

Pomyślałem nawet, że przydałoby się coś odblaskowego, żeby wiedzieli gdzie szukać ciała...

Więcej na temat projektu: https://www.facebook.com/podrozzamilion/

Portal Londynek.net objął patronat nad projektem "Podróż za milion zdjęć".

Zdjęcia autorstwa Tomasza Dworczyka.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5.12 / 17

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 23.04.2024
GBP 5.0238 złEUR 4.3335 złUSD 4.0610 złCHF 4.4535 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama