Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Ostatni miesiąc w Australii, czyli jak zostałem odcięty od świata... na placu budowy

Ostatni miesiąc w Australii, czyli jak zostałem odcięty od świata... na placu budowy
Na budowie w Australii. (Fot. FB/ Tomasz Dworczyk)
Powrót do Australii streściłem w poprzednim poście, kiedy to po utarczkach z właścicielem mieszkania i uniknięciu deportacji przez służby celne, trafiliśmy na ulicę. Z dnia na dzień straciliśmy pracę, mieszkanie i wiarę w ludzi.

3 miesiące pracy w Londynie, 7 miesięcy podróży za jedną wypłatę - wszystko jest możliwe! Historia Tomasza Dworczyka ma na celu inspirowanie innych do... wzięcia wyjątkowego urlopu!

Opowieść rozpoczyna się dwa lata temu, jeszcze w Polsce. Zmęczony ciężką pracą w korporacjach, zbierając pieniądze na wymarzony urlop poczuł, że coś w nim pękło. Ile by nie pracował i ile by nie zarabiał, to i tak pieniądze rozchodziły się gdzieś - a to rachunki, a to dojazdy czy podatki... Starczało ledwo na wypad za miasto. Kiedy zapytał szefa o urlop i usłyszał, że w tym terminie nie może nigdzie pojechać, miarka się przebrała - i tak zaczęła się przygoda, a właściwie urlop życia pochodzącego z Koluszek Tomasza Dworczyka. Zobacz TUTAJ, jak to się zaczęło... A tymczasem zobaczmy, co spotkało Tomasza podczas jego kolejnej wizyty w Australii...

Tym razem postaram się opowiedzieć, co działo się ze mną, kiedy zniknąłem na miesiąc, nie dając znaku życia.

Zacząć muszę od historii pewnej rodziny, która postawiła wszystko na jedną kartę i zbudowała luksusowy dom na sprzedaż. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że od początku do końca zrobili wszystko sami, mając jeszcze „na głowie” trójkę dzieci i dwóch backpackerów.

Ale od początku. Przeglądając dziesiątki ofert w internecie trafiłem na taką, która wyróżniała się. Ewa i Andrzej szukali kogoś, kto odbierze ze szkoły dzieci (9,12 i 13 lat), ugotuje im obiad i spędzi z nimi czas do powrotu rodziców.

Sami, każdego dnia o świcie, zrywali się z wyra, żeby pokonać półtoragodzinną podróż na plac budowy. Tam tyrali do wieczora. A gdy skończyli, do przebycia mieli tę samą drogę, tym razem do domu.

Ewa i Andrzej postawili luksusową willę własnymi rękami. (Fot. FB/ Tomasz Dworczyk)

Działka, odsprzedawana z rąk do rąk, trafiła do Ewy i Andrzeja, po wyjątkowo atrakcyjnej cenie. Razem stanowili świetny duet: on wiedział dokładnie, co i jak należy zrobić, by postawić dom na wzgórzu. Ona znała sie na marketingu (wcześniej specjalizowała się w sprzedaży sprzętu medycznego dla szpitali, jednak rzuciła korpo świat, by realizować marzenia).

Przez myśl mi wcześniej nie przeszło, by starać się o stanowisko pomocy domowej, niani, kucharza i sprzątaczki w jednej osobie, zwłaszcza, że wybór pracy w Melbourne był spory. A jednak. To ogłoszenie miało w sobie coś, co kazało mi napisać do nich. Miałem przeczucie. Zdawałem sobie jednak sprawę, że szanse, by wybór padł na faceta, który miałby zajmować się dziećmi i domem, były nikłe.

Postanowiłem jednak wysłać niestandardową wiadomość, a w niej załączyć film o tym, jak spędzałem czas z siostrzeńcami w Londynie.

Dodałem też, że jeśli dzieciaki interesują się gitarą czy deskorolką, to na pewno oderwę ich od monitorów. I to był strzał w dziesiątkę! Rodzicom spodobał się film, a lekcje gry na gitarze i deskorolka, były w kręgu zainteresowań Izaka, Ani i Elajzy.

Podczas kolejnego mojego pobytu w Australii odezwali się znowu. Poprzednim razem oferta obejmowała: pokój, wyżywienie i 100$ kieszonkowego na głowę tygodniowo. Ty razem "w zestawie" był dom z wyżywieniem i 500$ każdego tygodnia na rękę.

Zaletą było też, że zamieszkaliśmy w najpiękniejszej dzielnicy stanu Viktoria i to w miejscu, gdzie bogaci kupują dom za milion dolarów, tylko po to, żeby spędzić tam dwa miesiące w roku w czasie wakacji...

W cenę wliczona była tym razem pomoc przy wykończeniu domu. Do wykonania prostych prac: „przynieś, wynieś, pozamiataj”, pomaluj płot i umyj okna, potrzebny był ktokolwiek. Bo oni ten czas woleli poświęcić na zadania specjalne i marketing. Sezon był tuż, tuż i dom jak najszybciej musiał trafić na rynek.

A! Była jeszcze jedna dobra strona tej umowy: nagle okazało się, że być może opuszczę Australię z budżetem na kolejny rok podróży.

I nieważne, że w całym swoim życiu zbudowałem jedynie grindbox z palet, by urozmaicić skatepark w Koluszkach. Nagle dostałem do rąk młot pneumatyczny i miałem skuwać beton!

Dostałem do rąk młot pneumatyczny. (Fot. FB/ Tomasz Dworczyk)

Ale to nie młot stanowił największe wyzwanie. Mimo rozklejenia taśm i rozłożeniu kocy, ubabrałem farbą podłogę. Po odmalowaniu podłogi uświniłem ściany. I tak CZTERY RAZY! A nawet, gdy wszystko pomalowane było perfekt, to przy montowaniu wyposażenia pojawiły się nowe uszkodzenia, a to w podłodze, a to na ścianach....

Teraz wiem, że malowanie zostawia się na koniec, tak na chwilę przed przyjściem kupców.
I nauczyłem się, że zamiast kocy i taśm przy malowaniu rogów - egzamin zdaje zwykła szpachelka. Polak mądry po szkodzie...

Najciekawszym był jednak, tak zwany landscapeing. Kilka godzin rolowaliśmy trawkę, aż do uzyskania odpowiedniego efektu i w tym się odnalazłem od razu. A jeszcze rośliny wokół basenu zorganizowałem – w nocy wykopując dzikorosnącą wzdłuż oceanu, florę.

Kolejne selfie: tym razem, jak parałem się ogrodnictwem. (Fot. FB/ Tomasz Dworczyk)

Ale, ale... Od początku raz jeszcze. Historia powstania domu, rozpoczęła się burzliwie. Żaden architekt, nie chciał zatwierdzić planu budowy na wzgórzu. Podjęli się więc wyzwania, które odstraszyło poprzednich właścicieli gruntu. A było to naprawdę śmiałe przedsięwzięcie. Wzgórze było strome, nieregularne i "nieustawne" jakieś.

Po 4 miesiącach usuwania ziemi i stawiania ścian zaporowych, przygotowali wreszcie teren. 30 tysięcy czterokilogramowych cegieł pod fundamenty, wnieśli na górę. Jednocześnie usuwali zwały niepotrzebnej ziemi. Własnymi rękami przerzucili 120 ton, nim jeszcze zaczęła się prawdziwa budowa.

Budowa na wzgórzu? Na początku nikt nie chciał się na to porwać. (Fot. FB/ Tomasz Dworczyk)

A i potem było jeszcze nie raz "pod górkę". Jednak, podobnie jak przygotowanie gruntu, tak i kwestię wyposażenia domu, zaplanowali strategicznie. Koszt wyłożenia terenu wokół posesji normalnie wyniosłyby 80$ za metr kwadratowy. 20 tysięcy dolarów na same płytki! Ewa znalazła jednak na rynku bankrutującą firmę, która wyprzedawała wszystko 3 razy taniej. Nie tylko kupili płytki po DOLARZE za metr kwadratowy, ale nadwyżkę pchęli po 40 $ za metr! Panele, farby, wyposażenie łazienek czy kuchni – wszystko za ułamek ceny! Nawet basen wyniósł ich 1/5 kwoty, którą kosztowałaby każda z pływalni w ogrodzie o tym standardzie.

I tak, ambitni i pracowici rodacy, wydali na działkę i materiały budowlane "jedyne" 700 tysięcy dolarów.

Ale postawili willę wartą ponad półtora miliona!

Więcej na temat projektu: https://www.facebook.com/podrozzamilion/

Ciąg dalszy nastąpi...

Portal Londynek.net objął patronat nad projektem "Podróż za milion zdjęć".

Waluty


Kurs NBP z dnia 28.03.2024
GBP 5.0474 złEUR 4.3191 złUSD 4.0081 złCHF 4.4228 zł

Sport