Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Czy to Wietnam, czy Śródziemie? Kraina rodem z fantasy: Ha Giang!

Czy to Wietnam, czy Śródziemie? Kraina rodem z fantasy: Ha Giang!
Ten post jest dla mnie ważny. Opisuje bowiem najpiękniejsze miejsce, jakie miałam do tej pory podczas projektu SE Asia Stars! szczęście zobaczyć. Miejsce, w którym czułam się totalnie magicznie. Miejsce, które co prawda znajduje się na Ziemi, ale wygląda jak z kosmosu. Miejsce zupełnie inne od wszystkiego, co do tej pory widziałam; Prowincja Ha Giang!
Reklama
Reklama

Ale najpierw o tym, jakim sposobem w Wietnamie się w ogóle znalazłam. A łatwo nie było!

Wyjazd do Wietnamu musiałam dobrze zaplanować wcześniej. Przede wszystkim z tego powodu, że zamierzałam skorzystać z przejścia granicznego, na którym nie można przejść na e-visie. Wizę musiałam więc załatwić jeszcze w grudniu będąc w Londynie. Zwolnilam się więc wtedy z pracy i wybrałam do ambasady. Do domu wróciłam uboższa o 55 funtów, ale z wizą pozwalającą na przekrocznie granicy 1 marca 2018 roku i pozostania w Wietnamie dokładnie 30 dni.

A więc jak paszport przykazał, 1 marca stawiłam się na granicy. (Mogłam też później, ale chciałam wykorzystać każdy dzień pozwolenia na pobyt – w Wietnamie jest tyle do zobaczenia!). Jak już wspomniałam TUTAJ, pragnąc przedostać się do Wietnamu, najpierw przez cały dzień płynęłam łodzią z Muang Ngoi do Muang Khua. Tam poznałam trójkę młodych i pięknych podróżników mających ten sam, co ja, plan. Nocowaliśmy w Muang Khua i następnego dnia rano pojechaliśmy autobusem na granicę.

Co ciekawe, w Muang Khua nie ma przystanku autobusowego. Staje się na skrzyżowaniu… i czeka. Pan w informacji turystycznej powiedział nam, że autobus jedzie o siódmej rano. A więc czekaliśmy (wstaliśmy jakoś o czwartej, obudzeni ulicznym radiem i pianiem kogutów), aż podjechał jakiś mężczyzna na motorku i oznajmił, że autobus się zepsuł, a kolejny będzie o jedenastej. Koniec końców był trochę wcześniej – o dziesiątej czterdzieści – i podjechał pod sam nasz hostel. Ktoś z miejscowych musiał podpowiedzieć kierowcy, że czekamy.

Na granicy nie było żadnych problemów, dostałam stempel i wymieniłam lotańskie kipy (niewymienialne poza Laosem!) na wietnamskie dongi, po czym autobusem dojechaliśmy do wietnamskiego miasta Dien Bien. To bardzo łatwo napisane, "dojechaliśmy”. Bo jechaliśmy najbardziej krętą i dziurawą drogą, jaką kiedykolwiek miałam nieprzyjemność oglądać! Jakby to nie wystarczyło, dostałam miejsce na samym tyle (a był to mały autobusik!) i trzęsło mną tak, że spadałam z fotela i zbierało mi się na wymioty. Raz autentycznie uderzyłam w sufit.

W Dien Bien byliśmy około piątej po południu (jeden z chłopaków postanowił tu zostać i pozwiedzać) i tam od razu przechwycił nas kierowca jadący do Lao Cai. Wypiłam pierwszą w życiu kawę po wietnamsku (Przepyszna! Mocne espresso ze skondensowanym mlekiem. Chociaż początkowo wydało mi się to dziwnym połączeniem), po czym ułożyłam do snu. Dziewczyna, z którą podróżowaliśmy wysiadła w Sapa, najbardziej chyba popularnej po Hanoi miejscówce w północnym Wietnamie. Ale ja wraz z ostatnim towarzyszem podróży, Mikaelem, postanowiliśmy jechać od razu do Ha Giang. Wysiedliśmy w Lao Cai o jakiejś trzeciej w nocy, a o piątej mieliśmy kolejny autobus, już bezpośrednio do Ha Giang, gdzie dotarliśmy około jedenastej wieczorem. Wyczerpująca przeprawa. Brawo my!

Samo miasto Ha Giang nie wydało mi się zbyt ciekawym miejscem, prawdopodobnie dlatego, że byłam przeraźliwie głodna, a jak już kupiłam coś do jedzenia (bułkę na parze) okazało się, że ma w środku mięso, więc oddałam ją Mikaelowi.

Postanowiliśmy zwiedzić Ha Giang tak, jak zdecydowana większość – nielicznych jeszcze, swoją drogą, turystów – zrobić czterodniową pętlę na motorze.

Skorzystaliśmy z wypożyczalni QT Motorbikes – ponieważ mieli dobre recenzje w internecie. Polecam to miejsce, bo nie dość, że wypożyczają motory w przystępnej cenie i zapewniają dobry serwis, to mają prysznic, internet, przechowywalnię bagażu i wszystko, czego zbłąkane dusze backpackerów potrzebują do szczęścia. Wyruszyliśmy jeszcze tego samego dnia.

Zaraz zresztą okaże się, jak mało zdjęć mam z tych czterech dni. Dlaczego? Po prostu się poddałam. Żadne z moich zdjęć nie odda bowiem choćby w dziesiątej części rzeczywistego piękna Ha Giang. Być może jakiś profesjonalny fotograf da radę, ja nie dam i już.

Wszystkie noclegi były rekomendowane przez naszą wypożyczalnię QT Motorbikes i naprawdę, nie zawiedliśmy się. Pierwszej nocy gościliśmy w homestay na obrzeżach jednej z wiosek. Trochę ciężko było do tego miejsca trafić (tzn. według naszej aplikacji droga do tego miejsca w ogóle nie istniała) ale jak już trafiliśmy, to nie chcieliśmy go opuszczać. Oprócz nas gościło tam jeszcze dwóch Norwegów i para Włochów. Gospodyni przygotowała nam kolację, którą nie mogliśmy przejeść, a gospodarz poczęstował winem ryżowym. Spaliśmy na poddaszu na materacach. Było przyjemnie chłodno i klimatycznie cicho – oprócz świerszczy, bo te cykały jak szalone. Rano miałam w sobie za dużo energii i poszłam pobiegać. Wróciłam wymęczona, ale szczęśliwa jak chyba nigdy przedtem. Jak inaczej można się czuć, w krainie przypominającej ukochane Shire?

Drugiego dnia mieliśmy wiele przygód. Oczywiście znalazło się wśród nich miejsce dla spektakularnych punktów widokowych. Na jednym z nich grupka Wietnamczyków urządziła sobie imprezę. Co prawda nie dołączyliśmy, ale poczęstowali nas pomarańczami. Przez dobre pół godziny szukaliśmy miejsca opisanego na mapie jako "Podziemna Rzeka”, ale musiała być dobrze położona pod tą ziemią, bo jej nie znaleźliśmy. Przeszliśmy też granicę z Chinami i wspięliśmy się na najbardziej położony na północ punkt Wietnamu.

Drugi nocleg wypadł nam w miasteczku w hotelu i był to pierwszy hotel z prawdziwego zdarzenia w jakim przyszło mi spać podczas tej wyprawy. Samo miasto nie przypadło mi do gustu, bo było hałaśliwe i miało dużo neonów. Poza tym, odkąd o 2:30 w nocy obudziła mnie burza, nie zmrużyłam już oka. Przez burzę rozbudziłam się na dobre. Potem o czwartej nadjechała śmieciarka. O piątej rano ktoś na ulicy zaczął puszczać radio. O szóstej zapanował na zewnątrz zwykły, uliczny rozgadiasz. Jak się okazało, na placu niemal naprzeciwko hotelu, z samego rana w niedzielne poranki odbywa się duży targ. Mimo że za wiele nie spałam, poderwałam się z łóżka z ogromem pozytywnej energii, a porządna wietnamska kawa (ta ze skondensowanym słodzonym mlekiem… A przecież normalnie to ja nie słodzę!) dopełniła moje szczęście.

Ha Giang jest bardzo zróżnicowane pod względem widoków. Są tu i góry, i piękne doliny. Są pola ryżowe, są różne inne uprawy. Są lasy iglaste niemal jak w Karkonoszach. Jest też zielony, zbijający się w ciasny kłębek busz. Są miejsca, które przypominają tolkienowskie Shire: maleńkie wioseczki oblepione pięknymi, zielonymi uprawami. Są też takie, którymi mam wrażenie, inspirowali się twórcy Avatara: strzeliste góry zdające się wisieć w powietrzu, które widzieliśmy trzeciego dnia wyprawy.

Ludzie w Ha Giang żyją bardzo skromnie. Zdecydowana większość utrzymuje się z rolnictwa. A praca na roli jest tu wyjątkowo ciężka. Nie używa się tu żadnych maszyn.Wszystkie prace wykonuje się za pomocą sierpu, motyki albo zaprzężonego w pług wołu. Domy, które widzieliśmy, również należą do wyjątkowo skromnych. Większość wygląda bardzo podobnie – drewniane, składające się z jednej lub dwóch izb, z meblami zbitymi przez samych mieszkańców, bez dostępu do bieżącej wody i bez toalety wewnątrz. (Byłam gościem w takim właśnie domu – o dziwo, był w nim ruter i internet. A także spory zapas wina ryżowego. W ogóle było super). Mimo to, miejscowi są najbardziej przyjaźnie nastawionymi do turystów ludźmi, jakich miałam do tej pory przyjemność poznać.

Doskonale było widać to podczas trzeciego, ostatniego noclegu. W uroczej wioseczce Du Gia. Nocowaliśmy w homestay’u podobnym do tego z pierwszej nocy (spanie na poddaszu na materacach z moskiterami przy otwartych na oścież okiennicach, przepyszne jedzenie i Ci sami koledzy z Norwegii) gdy poszliśmy na spacer. Każdy – czy to byli dorośli wracający z pola, czy dzieci prowadzące woły, czy ktoś na motorze – wszyscy nam machali, witali się, a dzieci przybijały piątki.

Było mi naprawdę smutno, gdy nadszedl czas, abyśmy opuścili to miejsce… Gdyby nie fakt, że chciałam w ciągu 30 dni ważności swojej wizy zobaczyć w Wietnamie jak najwięcej, z pewnością zostałabym w Ha Giang, a w szczególności w Du Gia, zdecydowanie dłużej. Jeśli kiedyś wrócę w któreś miejsce z SE Asia Projekt, to na 100% będzie to właśnie Ha Giang.

Nawet biorąc pod uwagę fakt, że to w Ha Giang coś mnie uchlało w udo i to właśnie z tego powodu wylądowałam w Hanoi w szpitalu. Ale o tym, jak niemal nie mogłam chodzić i o bliskim spotkaniu z wietnamską służbą zdrowia, napiszę w jednym z kolejnych wpisów. Śledźcie mój Facebook Page, aby być na bieżąco!

W tym miejscu powinny być jakieś porady praktyczne.

Ale nie mam żadnych, bo w tej euforii i radości z bycia w tak wyjątkowym miejscu, nie spisałam żadnych cen. W każdym razie wszystko było bardzo tanio – szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że po połowie podzieliliśmy koszt wynajęcia motoru. Najlepiej pójść do QT Motorbikes, a oni już zaplanują dla Was całą wyprawę.

Czy po Ha Giang można jeździć bez większego doświadczenia w jeździe skuterem/motorem?

Nie polecam! Droga w wielu miejsach jest niebezpieczna. Dziury, wyboje, niebezpieczne zakręty, piach. Będąc w szpitalu w Hanoi poznałam chłopaka, który miał wypadek motocyklowy w Ha Giang. Ledwo co mówił (cała głowa w bandażach) ale zdradził, że musieli wieźć go do szpitala z Ha Giang do Hanoi taksówką (autobusem, co przetestowałam, była to cała noc drogi! autem podejrzewam, jest niewiele krócej.) Na szczęście miał ubezpieczenie – tak więc kolejny raz powtórzę, ubezpieczenie to podstawa. A Ha Giang, jeśli nie jesteśmy dobrymi motocyklistami, lepiej zwiedzać z siedzenia pasażera.

Śledź mnie na Facebook Page, gdzie zawsze wrzucam najnowsze posty.

Autor zdjęć: Magdalena Jeż

www.upandhere.rocks – czyli Polka w podróży solo po Azji Południowo-Wschodniej. Opisy, zdjęcia, przydatne informacje, ciekawostki. Zapraszamy na bloga.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 6 / 3

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 18.04.2024
GBP 5.0589 złEUR 4.3309 złUSD 4.0559 złCHF 4.4637 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama