"Jestem w ciąży...": Od dobrego pracownika do sali sądowej
Pan Tomasz i jego żona walczyli o sprawiedliwość w sądzie w Anglii. Niestety, przegrali. Sędzia dość szczegółowo wypunktował, jakie błędy popełnili. "Postanowiłem to opisać w książce, żeby pomóc osobom, które znajdą się w podobnej sytuacji; pokazać na naszym przykładzie, jak postępować. Historia miała miejsce w Wielkiej Brytanii" - opowiada Szymański.
Londynek.net: Największa przykrość, z jaką musiała się zmierzyć w pracy Pana żona, to...
Tomasz Szymański: - Z dnia na dzień z pozycji bardzo dobrego pracownika, który pracował od początku istnienia tej firmy, stała się nikim. Niepotrzebną rzeczą, którą można w jednej chwili się pozbyć z powodu jej ciąży: Bo od dzisiaj nie będzie mogła wykonywać wszystkich prac, bo zaczną się zwolnienia na badania albo z powodu złego samopoczucia. Najlepiej taką osobę jak najszybciej usunąć z pracy pod pretekstem zmniejszenia zapotrzebowania na pracowników agencyjnych.
Kobiety w ciąży powinny czuć się chronione. Ciąża to nie kara, dlatego powinny móc liczyć na wsparcie ze strony najbliższych także i w miejscu pracy.
Zamiast cieszyć się tym stanem, moja żona doznała szoku. Osoby, które zawsze ją chwaliły, ceniły i doceniały na każdym kroku, w jednej chwili zmieniły swój stosunek do niej o 180 stopni. I nie chodzi tutaj tylko o osoby na wyższych stanowiskach, ale też o bliskich współpracowników. Niby podają się za twoich przyjaciół, ale gdy prosisz ich o pomoc, odwracają się plecami, mając na względzie jedynie własne dobro.
Czy Pana zdaniem fakt, że żona pochodziła z innego kraju, miał tu jakieś znaczenie?
T. Sz.: - Tak, i to duże. Mieszkam w Anglii od ponad 10 lat. Na samym początku pracowałem dla różnych agencji, a to nauczyło mnie jednego. Gdy agencje potrzebują pracownika "na już", są w stanie pójść na duże ustępstwa - dopasowują godziny startu, są otwarte, pomocne. Zależy im, aby ich klienci mieli zapewnione osoby do pracy; w innym przypadku mogą stracić kontrakt.
Istnieje też druga strona medalu. W momencie, gdy zaczyna się tzw. "martwy sezon", agencje o nas zwyczajnie zapominają. Stajemy się mało ważni i sami musimy upominać się o pracę. Kilka razy spotkałem się z sytuacją (i nie tylko ja), że agencje wolą zatrudnić rodowitego Anglika niż obcokrajowca.
Dlaczego tak się dzieje? Nie mogę nikogo posądzić o rasizm czy dyskryminację, ale widzę jak to wygląda od środka każdego dnia. Niemalże każdy angielski pracownik jest tutaj lepiej traktowany niż obcokrajowiec. Podkreślę także, że zdarzają się agencje, które wszystkich traktują równo, ale ja osobiście z taką się nie spotkałem.
Kiedy żona straciła pracę, zaczęliście rozważać, czy iść z tym do sądu. Bali się Państwo?
T. Sz.: - To nie była łatwa decyzja. Powiedziałbym, że jedna z trudniejszych. Musieliśmy przeanalizować to, co się stało oraz jakie mamy szanse na ewentualną wygraną. Na początku był strach, ponieważ nic na ten temat nie wiedzieliśmy - jak się do tego zabrać, do kogo się zgłosić po pomoc i w ogóle z której strony do tego podejść.
Szczęście w nieszczęściu przypadkowo pomogła nam zupełnie obca osoba, która słysząc naszą historię, podała nam numer do swojego prawnika.
Dodam, że ona została potraktowana tak jak my, a jej sprawa miała finał w sądzie. Po takim wsparciu i słowach otuchy przeanalizowaliśmy wszystko i zdecydowaliśmy się wkroczyć na drogę sądową z agencją pracy.
Niestety, przegraliście. Sędzia wypunktował błędy, które Państwo popełnili. Czy był jakiś jeden kluczowy błąd?
T. Sz.: - Nie mogę powiedzieć, że był jeden kluczowy błąd. Złożyło się na to kilka mniejszych kwestii. Czasami nie zdajemy sobie sprawy z pewnych rzeczy, prowadząc rozmowy z agencją, przez co skazani jesteśmy na porażkę podczas ewentualnej sprawy sądowej.
Za przykład może mi posłużyć zmiana godzin pracy. Na początku moja żona nie mogła rozpoczynać pracy wcześniej niż o godz. 9:00 rano i tak było zapisane w dokumentach, które wypełnia się zaraz na początku współpracy z agencją.
Następnie, gdy nasza sytuacja uległa zmianie, mogła zaczynać pracę wcześniej, o czym poinformowała agencję osobiście. Nie pomyślała nawet, żeby to zmienić w dokumentach. Niby nic, a dzięki temu to agencja była w sądzie na wygranej pozycji, bo o zmianie godzin pracy nie było śladu w żadnych papierach.
Dla sądu nie miało żadnego znaczenia to, że w rzeczywistości moja żona zaczynała pracę wcześniej. Liczy się tylko to, co zapisane w dokumentach. Wystarczyłby e-mail albo SMS z taką informacją i mógłby to być dowód w sprawie. Jednak w momencie, gdy zaczynamy pracę, nikt nie myśli o takich rzeczach i nie zakłada, że w przyszłości znajdzie się w sądzie.
Czy taka sprawa wiąże się z dużymi kosztami?
T. Sz.: - Niestety, koszty są bardzo duże. Istnieją dwie drogi, z których możemy skorzystać. Pierwsza to skorzystanie z pomocy firm, które reklamują się na różnych portalach, czy też w prasie. Chwalą się tym, że nie pobierają opłaty do momentu, w którym nie wygrają sprawy. To jest prawda, ale takie firmy pomagają tylko w sprawach i sytuacjach, które są jasne i dają dużą pewność wygranej.
W naszym konkretnym przypadku zostaliśmy powiadomieni, że - po zapoznaniu się z całą dokumentacją - niestety nie mogą podjąć się naszej sprawy na zasadzie No Win No Fee, ponieważ sprawa jest na granicy przedawnienia.
Dodatkowo, zostaliśmy poinformowani, że wygrana może nie być taka prosta (50/50), ponieważ agencje w takich sprawach preparują dowody.
Zaproponowali nam, że mogą się zająć naszą sprawą, ale za opłatą. Początkowe koszty miały wynieść 1 000 funtów, a za każde dodatkowe pismo do sądu - około 250 funtów. Ile tych pism miałoby być? Nikt nie potrafił nam udzielić takiej informacji. Jeżeli doszłoby do rozprawy, to każda godzina byłaby naliczana osobno.
A ta druga opcja?
T. Sz.: - Mogliśmy poszukać mniejszej kancelarii lub prawnika, który będzie zdecydowany podjąć się sprawy za mniejsze koszty.
Znaleźliśmy prawniczkę, która zgodziła się nas reprezentować, a pieniądze, które wchodziły w grę, były już dużo mniejsze. Za każde pismo sądowe musieliśmy zapłacić 100-150 funtów, a za 3 dni rozprawy zaproponowała nam 1 600 funtów. Cała sprawa z wszystkimi pismami wyniosła nas około 3 000 funtów.
Muszę dodać, że od 2017 roku zmieniło się brytyjskie prawo i teraz, zgłaszając taką sprawę do sądu pracy, nie ponosimy żadnych kosztów. My musieliśmy uiścić opłatę w wysokości 950 funtów, która ostatecznie została zmniejszona o połowie, dzięki pismu z prośbą o zmniejszenie kosztów z powodu dość niskich dochodów.
Czy spotkali się Państwo z innymi Polakami w Wielkiej Brytanii, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji?
T. Sz.: - Spotkaliśmy wspomnianą wcześniej osobę, dzięki której zdecydowaliśmy się stanąć do walki w sądzie. Patrząc na to, co przeszła i w jaki sposób walczyła o sprawiedliwość, uwierzyliśmy we własne siły. Wsparcie, które od niej otrzymaliśmy - zarówno mentalne, jak i sprawcze - pomogło nam w sposób niewyobrażalny.
Szukaliśmy także wielu informacji o osobach, które były w podobnej sytuacji. Znaleźliśmy je na różnych portalach internetowych. Niestety, większość z nich nie zdecydowała się zgłosić sprawy do sądu. Najczęściej przez braki funduszy, a także z powodu przekroczenia czasu, który jest przewidziany na rozpoczęcie sprawy w sądzie (mamy 3 miesiące na złożenie wniosku do sądu od momentu zaistnienia sytuacji; po tym czasie sprawa ulega przedawnieniu).
Niestety, informacje, które staraliśmy się znaleźć, były chaotyczne. Nikt nigdzie nie podpowiedział wprost, jak się do tego zabrać, do kogo się zgłosić itd.
Dlatego też po własnych doświadczeniach postanowiłem napisać książkę. Przedstawiając w niej historię mojej żony, jej drogę, uczucia i przemyślenia, a także opisując sprawę sądową (łącznie z późniejszym wyrokiem), pokazuję czytelnikowi, który znalazł się w podobnej sytuacji, jak się zabezpieczać, a także czego można się spodziewać ze strony agencji i sądu.
Książkę Tomasza Szymańskiego pt. "Jestem w ciąży..." można nabyć na stronie ridero.eu.