Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

Irlandzkie frytki z octem, czyli kocham cię i nienawidzę

Irlandzkie frytki z octem, czyli kocham cię i nienawidzę
Książka czekała na wydanie ponad 8 lat. (Fot. archiwum M. Szulca)
"Irlandia albo frytki z octem, czyli wspomnienia pewnego emigranta" - pod tym wiele mówiącym tytułem ukazała się niedawno książka Marcina Szulca, dublińskiego prawnika i filantropa, który z humorem i w błyskotliwy sposób opisuje wrażenia z pierwszych lat życia na Zielonej Wyspie.
Reklama
Reklama

"Gdy piszę te słowa, mija właśnie 6 lat, 8 miesięcy i 20 dni od naszego przyjazdu do Irlandii. Gdy robię tę korektę do druku – 14 lat, 2 miesiące i 16 dni. Jak widać, książka trochę przeleżała w szufladzie” - rozpoczyna książkę Marcin Szulc.

Dlaczego zdecydowałeś się napisać „Frytki z octem...” i wydać po tak długim czasie?

- Rozmawiałem kiedyś z pewną tłumaczką, która mieszkała wówczas w Irlandii od ponad 20 lat. Zapytałem ją, jak długo zajęło jej przyzwyczajenie się do Irlandii. „Osiem lat” – odpowiedziała. Było to w czerwcu 2010 roku, gdy mijało właśnie 7 lat od naszego desantu na Irlandię. Jeszcze się wtedy nie przyzwyczailiśmy. Usłyszawszy, że proces przyzwyczajania trwa tylko 8 lat, przestraszyłem się, że gdy już się przyzwyczaję, przestanę zauważać te smaczki, niuanse i dziwactwa Irlandii.

Pisanie książki było dla Marcina Szulca sposobem na oswojenie Irlandii. (Fot. archiwum M. Szulca)

Piszesz, że Irlandia natchnęła Cię twórczo: wcześniej z trudem „męczyłeś” dłuższe wypowiedzi, a tu powstała długa forma, napisana z werwą, błyskotliwością, humorem, pełna ciekawych obserwacji i naszpikowana dygresjami…

- Rzeczywiście, coś jest w Irlandii, co zapładnia twórczo i to nie tylko do pisania. Parę dni temu miałem na przykład klienta, który w wieku 34 lat zaczął tu grać na pianinie. Spełnił swoje marzenie z dzieciństwa. Nie wiem, czy chodzi tu o samą Irlandię, czy o wyrwanie się z Ojczyzny, ze środowiska. Wprawdzie Leon zawodowiec twierdził, ze zmiany są złe – ale moim zdaniem zmiany są dobre. Powodują, że nasz mózg wchodzi na inne obroty i zaczynamy się uczyć. A dopóki się uczymy, dopóty żyjemy.

Jako młody człowiek pisywałem różne rzeczy – to sobie leży w szufladzie. Tutaj poczułem natomiast potrzebę napisania czegoś dłuższego niż opowiadanie, czy wiersz. Pisanie było dla mnie formą terapii od tęsknoty za Ojczyzną, od samotności we dwoje, od tego, że nie mamy tu rodziny i przyjaciół i rzadko jest do kogo się odezwać. Od płaczących dzieci, od codziennej rutyny. Jak większość imigrantów nie mieliśmy tu mamy, czy teściowej, której moglibyśmy podrzucić dzieci i wyjechać na weekend. Kiedy jest się obcokrajowcem i nie ma się tu żadnej rodziny, to jest ciężko.

Książka była dla mnie także sposobem na oswojenie Irlandii.

Zaimponowała mi Twoja szczerość, dystans do siebie. Nie boisz się przyznać, że czegoś nie wiesz. Moim zdaniem dzięki temu pozycja nabiera autentyczności.

- Z jednej strony ta książka jest żywa, widać, że była pisana na bieżąco. Nie jest ona leksykonem, lecz sprawdzałem sporo faktów, sam też wiele się przez to nauczyłem. Z drugiej strony, w mojej głowie kołacze się mnóstwo mniej lub bardziej niepotrzebnych informacji, które od czasu do czasu mogę z siebie w ten sposób wylać. Dbałem o to, by informacje były poprawne, choć pewnie nie wszystkie takie są. Starałem się też w newralgicznych momentach używać przypisów.

Przyznam, że choć sama mieszkam w Irlandii od lat, wiele się z niej dowiedziałam…

- Wiesz, ja bardzo lubię czytać, dowiadywać się różnych rzeczy i te informacje się mnie trzymają. Później sypię z nimi jak z rękawa. Niektóre momenty tej książki to prawdziwy potok świadomości (te dygresje na pół strony).

Bardzo cieszą mnie te recenzje, które są entuzjastyczne i które mówią, że opisałem te przeżycia, które ludzie mieli tutaj, a o których trochę zapomnieli. Choć nasze kraje są pod wieloma względami podobne, to przeskoki kulturowe i tak są. Pojawiają się zgrzyty, które wynikają chociażby z innego sposobu posługiwania się językiem, innych zwrotów, mentalności. Np. w Irlandii, jeśli ktoś mówi „zadzwonię jutro” to tak naprawdę nas zbywa. W Polsce, jeśli ktoś powie, że jutro zadzwoni, to my faktycznie czekamy na ten telefon. Tych niuansów zwyczajnie trzeba się nauczyć. Ludzie mówią mi, że rzeczywiście miewali podobne sytuacje i często niewłaściwie je interpretowali. To jest taki subiektywny podręcznik, z którego można się nauczyć Irlandii.

Ja sam, choć przyjechałem tu, mówiąc po angielsku, po studiach, to i tak musiałem się tego kraju od nowa nauczyć. Niby wszystko to samo, ale wszystko inne.

Przyjechałeś do Irlandii przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, jak wtedy wyglądał ten kraj?

- Przede wszystkim, gdy widziało się Polaka na ulicy, to się podchodziło i witało. A teraz jest wręcz odwrotnie. Polski słyszy się wszędzie i nikt nikomu z tego powodu nie rzuca się w ramiona. W 2003 nie było też polskich sklepów, chleb był dostępny tylko dmuchany, w wielkich sklepach z serów był tylko cheddar...

Irlandia właściwie zmieniła się na Twoich oczach.

Marcin Szulc na co dzień pracuje jako prawnik. (Fot. archiwum M. Szulca)

- Tak, przez ostatnie 15 lat Zielona Wyspa wykonała wielki skok cywilizacyjny. W tych pierwszych latach imigracji akcesyjnej ten postęp dokonywał się dzięki Polakom, a teraz naszą rolę przejęli Brazylijczycy. Tak jak dawniej jak grzyby po deszczu wyrastały polskie sklepy, a potem padały, tak teraz mnożą się brazylijskie punkty handlowe. Strasznie mi się to podoba.

A czy zauważyłeś zmianę nastawienia Irlandczyków wobec Polaków? Czy staliśmy się dla nich zauważalni?

- Irlandczycy raczej nas nie zauważają, a jeśli już to robią, to nie mają o nas złego zdania, jak nam się czasem wydaje. Myślę, że przez te 15 lat ich postrzeganie nas się nie zmieniło. Potrzebują nas tak jak dawniej i tak jak pozytywnie są nastawieni do świata, tak i postrzegają nas. Myślę, że dla nich nie jesteśmy już imigrantami, lecz swoimi. Jedyne co to może być zdziwienie, że ktoś po 15 latach nadal nie mówi po angielsku.

Czy gdy pisałeś tę książkę, byłeś niczym malarz, którzy zazdrośnie strzeże swojego dzieła, póki go nie ukończy, czy też pytałeś innych o opinie?

- Pytałem, a moimi pierwszymi recenzentami była żona, bliscy i znajomi. Wydrukowałem kilka egzemplarzy, rozdawałem, prosiłem o korektę, uwagi. Rozesłałem je też to do kilku wydawnictw, niestety bez skutku. Po pół roku takiej pierwszej ekscytacji machnąłem ręką. Nie wiem, dlaczego wtedy nikt się tym nie zainteresował, może nie było rynku, był zły moment, może korekta była za słaba. Ostatecznie wydałem to po latach z „Naszym Głosem”, wspólnym sumptem.

Czy myślałeś o przetłumaczeniu tego na angielski?

- Tak i nawet parę osób też mi to sugerowało.

Dzielny jesteś.

- Nie, Irlandczycy bardzo lubią czytać o sobie i nie tylko w samych superlatywach. Irlandczycy mają do siebie ogromny dystans, lubią się z siebie śmiać, co widać choćby po serialach „Ojciec Ted” i „Savage Eye”, czy po stand upach. Potrafią drzeć łacha w brutalny sposób z siebie i swojej historii.

Do kogo jest skierowana ta książka?

- Myślę, że do Polaków, którzy tu byli, a są już tam – dla odświeżenia; dla Polaków, którzy są tu; a także dla tych, którzy nigdy nie byli w Irlandii – po to, by wiedzieli, przez co ci, którzy wyjechali, musieli przechodzić.

Czy w sercu jesteś pisarzem, który chwilowo musi zarabiać na życie jako prawnik, czy prawnikiem, któremu zdarzyło się napisać książkę?

- Chciałbym myśleć, że jestem piszącym prawnikiem, ale proporcje są dokładnie odwrotne. Prowadzę kancelarię już od 5 lat, pracuję jako prawnik od ponad 12 i trudno mi nawet sobie przypomnieć, kim byłem wcześniej. Mam jednak takie marzenie, że na emeryturze oddam się pisaniu.

Czy masz w najbliższych planach napisanie kolejnej książki?
- Nie, nie mam, choć mam sporo wizji i pomysłów. Raczej będzie to fabuła niż reportaż. Mam sporo opowiadań do rozwinięcia w powieść, ale czas mi nie pozwala.

W emigracji towarzyszy Marcinowi Szulcowi ukochana żona Iwona. (Fot. archiwum M. Szulca)

Czy Irlandia nadal Cię zadziwia?

- Tak, codziennie i codziennie coraz bardziej. To, jak próbują być nadgorliwi, czego przykładem jest, chociażby zakładanie blokad na samochody elektryczne stojące przy ładowarkach. Starają się być progresywni, patrzeć optymistycznie na świat i nie dyskryminować ludzi ze względu na to, kim są i gdzie się urodzili. Pewnie, że jak w każdym kraju tak i tu są seksiści, rasiści i homofobii, ale Irlandia pod tym względem jest lata świetlne przed Polską. Można tu być sobą i nikogo to nie dziwi. Można przejść przez Dublin ubranym jak dziwak i nikt specjalnie na ciebie nie zwraca uwagi.

Czy gdybyś z tą wiedzą, którą masz dzisiaj, cofnął się o te 15 lat, wyjechałbyś?

- Tak, wyjechałbym. Na pewno. Nie jestem pewien czy do Irlandii, głównie ze względu na pogodę. Tego nie zdołałem zaakceptować.

 Czym było dla ciebie napisanie tej książki i wydanie?

Oczyszczeniem. Zrzuceniem ciężaru z serca i głowy, z tych wszystkich drobnych rzeczy, które mi dokuczały.

Twierdzisz, że kochasz tę Irlandię, a stale na nią narzekasz...

- Wiesz, to jest tak jak z dzieckiem. Kochasz swoje dzieci, ale większość czasu mówisz im, co mają robić, kontrolujesz, strofujesz. Ja kocham tę Irlandię, przez 11 rozdziałów narzekam, a w 12. chwalę. Te 11 rozdziałów narzekania waży jednak mniej, niż ten 12 rozdział pochwał.

„Irlandia nie jest zła. Nie jest też lepsza od Polski. Jest inna.
A za Polską tęsknię każdego dnia i zarazem boję się rozczarowania po powrocie na stałe. Wiem, że do Irlandii nie przyzwyczaimy się nigdy. Polska już nigdy nie będzie taka sama i zawsze będę porównywał ją do Irlandii. Czasem na korzyść tej ostatniej. Taka już dola emigranta.”
Fragment książki "Irlandia albo frytki z octem" 


Marcin Szulc – rocznik 1977, mąż kochającej, żony, ojciec wspaniałych dzieci, psa nie ma. W ciągu dnia prawnik i tłumacz;prowadzi pierwszą polską kancelarię prawną w Irlandii – Rostra Solicitors.
Domorosły pisarz i złośliwy obserwator (od ponad 14 lat) konfrontacji irlandzkiej rzeczywistości z wyobrażeniem o niej. Dość szybko nauczył się nie mówić Irlandczykom, skądinąd wspaniałym ludziom, o swoich bolączkach aklimatyzacyjnych. W książce, którą trzymacie w rękach, napisał wszystko to, czego kochanym Irlandczykom nie powiedział.
Ku zgryzocie otoczenia uwielbia słuchać Jacka Kaczmarskiego i oglądać „Top Gear” (choć najchętniej jeździ rowerem i jedyne Lambo, jakie ma jest modelem 1:42). Zarówno Kaczmarski, jak i Clarkson odcisnęli niejakie piętno na książce, którą trzymacie.
Od wielu lat pisze popularne artykuły publikowane w polonijnej prasie i na portalach. Dziś ostrze swojego lekkiego pióra skierował w stronę Szmaragdowej Wyspy.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5 / 8

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 28.03.2024
GBP 5.0474 złEUR 4.3191 złUSD 4.0081 złCHF 4.4228 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama