Cookie Consent by Privacy Policies Generator website
Menu

31-kilometrowy spacer po najmniejszych wioskach Laosu!

31-kilometrowy spacer po najmniejszych wioskach Laosu!
...I niech umrze smażąc się w piekielnym kotle ten lolek, który napisał w internecie, że droga łącząca pętlą wioseczki na drugim brzegu Mekongu obok Luang Prabang ma tylko 24 km!
Reklama
Reklama

Po przygodach z wodospadami Kuang Si i zrobieniu jakichś 70 km na rowerze w ciągu jednego tylko dnia, sądziłam, że następnego dnia będę tak obolała, że nie dam rady wstać z łóżka – i cały dzień spędzę płacząc z głodu i tęsknoty za kawą i kiścią bananów. Stało się jednak zupełnie inaczej. Ku własnemu zdziwieniu, obudziłam się wypoczęta i rześka!

Na tyle, że jeszcze zanim słońce na dobre zaczęło przygrzewać, wybrałam się na spacer. Chciałam zobaczyć, jak mieszka się na przedmieściach Lunang Prabang. Przeszłam małą, 15-kilometrową pętlę po wschodniej części miasteczka, zahaczając o „osiedla”, wielki most i lotnisko – najmniejsze międzynarodowe lotnisko, jakie do tej pory widziałam. (Port lotniczy w Bydgoszczy to przy nim Heathrow).

Kolejny "gienialny” pomysł

Ale że wciąż czułam niedosyt, wpadłam na kolejny – znów genialny – pomysł. Postanowiłam następnego dnia przeprawić się na drugą stronę Mekongu i zwiedzić tamtejsze wioseczki. W internecie, na jakimś anglojęzycznym blogu, wyczytałam, że droga łącząca owe wioseczki łączy się petlą i owa pętla wynosi 24 km. Autor gorąco namawiał do zrobienia tej trasy – aczkolwiek co mu muszę oddać, namawiał do wypożyczenia motoru lub roweru, a nie drałowania z buta.

Po ostatnich przygodach zakończonych obolałym tyłkiem, przez jakiś czas miałam jednak pozostawać w niechęci do rowerowego siodełka. Zresztą, to miały być tylko 24 km – robiłam już przecież znacznie dłuższe spacery. Postanowiłam petlę przejść. No co, ja nie dam rady???

Jak się tam dostać?

Na Mekongu nie ma mostu. Jedyna dostępna opcja to przeprawa łódką. Trwa ona nie więcej niż 5 minut i kosztuje 5 000 kip. (Dla miejscowych 3 000 kip). Na łódce spokojnie zmieści się dziesięć osób, pięć klatek z kurami oraz kilkanaście reklamówek wypchanych najróżniejszymi liściastymi warzywami. 5 minut, 5 000 kip – dokładnie tyle potrzeba, aby znaleźć się w zupełnie innym Laosie.

Uderzył mnie ten kontrast. Jedna – nie bardzo zresztą szeroka – rzeka, rozdziela dwa światy. Luang Prabang – miasto, w którym obecne są wszystkie zdobycze cywilizacji, a więc między innymi samochody, prąd, internet, ciepłe prysznice w eleganckich łazienkach, bagietki i lody. Oraz maleńkie wioseczki – gdzie nie ma wyasfaltowanych dróg i łazienek z prawdziwego zdarzenia, gdzie wszyscy żyją z uprawy roli, kury i świnki wietnamskie biegają luzem po całej wsi, a życie zamiera wraz ze zmierzchem.

Dzieci

Muszę powiedzieć, że wszyscy, których tego dnia spotkałam, byli do mnie bardzo przyjaźnie nastawieni. Szczególnie dzieci – każde bez wyjątku uśmiechało się szeroko, machało do mnie i wykrzykiwało powitania. Również dorośli uśmiechali się znacznie częściej niż w Luang Prabang.

Największe wrażenie zrobiły na mnie dzieciaki wracajace ze szkoły. Dzieci kilkuletnie, bez towarzystwa dorosłego, na rowerach – które ze względu na ostre wyboje i pagórki lwią część czasu musiały prowadzić – pokonywały kilka kilometrów z miejscowości, w której znajdowała się szkoła, do swoich wsi. I to jeszcze w czystych, schludnych mundurkach! Takich grupek spotkałam kilka.

Zapraszam na wspólny spacer!

Tortury…

Niestety, w południe temperatura przekroczyła 30 stopni i spacer z każdym kwadransem stawał się coraz bardziej uciążliwy. (Na szczęście na tyle się ogarnęłam, że zabrałam czapkę i dużą butelkę wody). Około piętnastego kilometra zorientowałam się, że trasa będzie dłuższa niż zakładane dwadzieścia cztery kilometry. Przy dwudziestym trzecim zaczęłam odczuwać spacer w nogach – a końca jeszcze heh, długo nie było widać. Przy dwudziestym piątym byłam już całkiem zmęczona – upał naprawdę zaczął dawać się we znaki – sporządziłam więc listę tortur, jakie zadałabym temu lolkowi, który napisał, że pętla ma tylko dwadzieścia cztery kilometry.

Mój spacer też się zamienił w niezłą torturę. Od dwudziestego siódmego kilometra szłam tylko dlatego, że musiałam. Trzydziesty kilometr przywitałam jak wybawienie, a na ostatnim, trzydziestym pierwszym, nie myślałam już o niczym innym jak o siedzeniu łódki i kupnie nowej wielkiej butelki chłodnej wody w Luang Prabang. (Kupiłam nie tylko wodę, ale i tackę z jackfruitem, papają, ciastko awokadowe i koktajl owocowy).

Uwaga!

Aby nie być tak jak ten lolek i aby to mi nikt nie życzył smażenia się w piekielnym kotle na trasie, mówię głośno i wyraźnie.

Nie polecam tej trasy pokonywać z buta, a już na pewno nie podczas upałów. Ze względu na bardzo, bardzo kiepski stan drogi w niektórych miejscach – nie polecam też pokonywać jej na motorze. Najlepszą opcją wydaje mi się rower górski (absolutnie nie te miejskie wypożyczone w Luang Prabang za 20 000 kip – nie dadzą rady) albo po prostu zamiast robić całą pętlę, przejść się kilka kilometrów – najlepiej w kierunku odwrotnym od ruchu wskazówek zegara – po czym zawrócić do przystani.

A co zrobić, gdy w Luang Prabang wychodziliśmy i wyjeździliśmy już swoją porcję kilometrów, a zimowe igrzyska olimpijskie właśnie się skończyły i nie ma już co czekać na kolejne konkursy skoków narciarskich? Odpowiedź może być tylko jedna. Udać się do uroczego, pięknego, niesamowitego, wciąż mało popularnego wśród turystów Nong Khiaw!!!

O moim drugim ukochanym miejscu w Laosie przeczytasz w kolejnym artykule! Polub mój Facebook Page, aby być na bieżąco!

Autor zdjęć: Magdalena Jeż

www.upandhere.rocks – czyli Polka w podróży solo po Azji Południowo-Wschodniej. Opisy, zdjęcia, przydatne informacje, ciekawostki. Zapraszamy na bloga.

Twoja ocena:

Już zagłosowałeś!

Aktualna ocena: 5.83 / 6

Reklama
Reklama

Waluty


Kurs NBP z dnia 28.03.2024
GBP 5.0474 złEUR 4.3191 złUSD 4.0081 złCHF 4.4228 zł
Reklama

Sport


Reklama
Reklama